czwartek, 23 grudnia 2010

Przedświąteczna Katastrofa Podróżnicza

Miałem sen, tego jestem pewny. Ale jaki? Nie mam zielonego pojęcia – nie utrwaliłem go sobie, nie zapamiętałem. Z resztą to i tak nieważne. Niechby mi się śniło nawet, że Jenifer Aniston postanowiła odkryć przed moją skromną osobą swoje wdzięki, i tak nie doczekałem finału. W widziadła senne zakradła się, bowiem, fałszywa nuta – fajna, nie ukrywam, ale w tamtym momencie zupełnie niechciana. Pierwsze takty Show me the Money Peteya Pablo skutecznie wyrwały mnie z krainy nocnych marzeń. Kumpel uznał, że 05:30 jest odpowiednim momentem na sprawdzenie czy już raczyłem się obudzić. Przekląłem w tym momencie swój telefon, kumpla i cały świat w ogóle, ale trzeba było wstać z łóżka. Pociąg do Przemyśla przecież nie poczekałby na mnie.

Zjadłem szybkie acz treściwe śniadanko, dopakowałem resztę rzeczy, pozbierałem wszelkie pierdółki, które mogłyby mi się przydać i ogarnąłem pokój. Wszystko po ciemku i w zupełnej ciszy – nie chciałem budzić współlokatora, choć nie ukrywam, fajnie by było, gdyby ktoś podzielił ze mną ból zbyt wczesnego wstawania. Przygotowania zajęły mi jakąś godzinkę. Pozostało już tylko czekać. Internetowy rozkład jazdy PKP powiedział mi, że TeeLKa odjeżdża z głównego o 07:29. Bilet miałem, więc mogłem pojechać sobie na luzie tramwajem o siódmej. Nie było, gdzie się spieszyć.

Pięć minut później w pokoju rozległ się dźwięk dzwonka mojego telefonu komórkowego. Odebrałem jak najszybciej mogłem, bo współlokator jeszcze sobie smacznie chrapał.
- Cześć, Oskar. Gdzie jesteś? – głos kumpla zdawał się emanować ciekawością i lekkim zniecierpliwieniem.
- W domu. – odpowiedziałem krótko i rzeczowo. Nie było sensu rozwodzić się dodatkowo nad moim obecnym położeniem geograficznym.
- A kiedy będziesz? – czyżbym wyczuł w jego głosie zaniepokojenie?
- A bo ja wiem, za 40 minut. – nic nie było w stanie zakłócić stoickiego spokoju, jaki mi się zawsze udziela, gdy jestem piekielnie śpiący.
- Za 40 minut? Zwariowałeś? Przecież pociąg odjeżdża za pół godziny. – jego słowa nie zrobiły na mnie zupełnie wrażenia. Pomyślałem po prostu, że bredzi.
- W Internecie stoi, że za prawie godzinę.
- A na dworcu, że za pół. – w tym momencie coś mnie ruszyło. A jeśli nie zmienili rozkładów internetowych? Przecież trwa to straszne zamieszanie na PKP. Chyba mam problem.
- Zdążę! – krzyknąłem do mikrofonu i się wyłączyłem.

Bieg z kilkudziestokilowym plecakiem nie jest rzeczą lekką i przyjemną. Na przystanek tramwajowy wpadłem zziajany, z językiem na brodzie i mroczkami przed oczami (nadmienię tu, że tańcowali z gwiazdami). A to przecież zaledwie siedemset metrów. No, ale jakby nie było, los się do mnie uśmiechnął. Zaraz podjechała „dziesiątka”, która miała mnie zawieźć pod budynek dworca głównego. Motorniczemu wyjątkowo się nie spieszyło, w związku z czym na każdym przystanku puszczałem pod nosem całkiem składne wiązanki. Niektóre chyba nawet opuściły moje najbliższe otoczenie i popłynęły przez wagonik. Wnioskuję to z dość nieprzychylnych spojrzeń współpasażerów. Mówi się trudno. Nie miałem wtedy zbyt dobrego nastroju.

W końcu dotarłem na przystanek końcowy. Oczywiście cały tramwaj wybrał sobie akurat ten przystanek, żeby opustoszeć. Przyznam, że straciłem cierpliwość i po prostu, korzystając z dodatkowego obciążenia, przebiłem się niczym czołg na początek tej rzeki ludzi. Zostały mi dwie minuty do odjazdu. Mimo że kumpel powiedział (tak, dzwonił chyba ze trzy razy jak się wlokłem MPK), że postara się wyprosić u kogo trzeba, żeby jeszcze chwilę poczekali z odjazdem, wolałem nie testować dobroci kolejarzy i sprintem rzuciłem się w kierunku peronu pierwszego. Pociąg już stał na właściwym torze. Zdążyłem, ale żeby nie było za dobrze, musiałem jeszcze biegiem minąć trzy wagony sypialne. Jak wsiadałem do pociągu, konduktor zmierzył mnie jeszcze wzrokiem, jakbym się urwał z niewiadomo jakiej choinki.

Minutę później już jechaliśmy. Zostawiliśmy za sobą szary dworzec. Za oknem przesuwały się powoli kamienice, kościoły, Wisła, bloki, fabryki. Opuszczaliśmy Kraków. Niestety, coś nie mogliśmy go opuścić. Pierwsza stacja – Kraków Płaszów i ponad półgodzinne stanie. Musieliśmy czekać na jakiś opóźniony pociąg, żeby ludzie mogli się poprzesiadać. Byłem zły z powodu coraz bardziej narastającego opóźnienia, ale najbardziej mnie wkurzała świadomość, że gdybym postanowił jechać z Płaszowa, a nie z głównego, nie musiałbym się tak spieszyć i dodatkowo zaoszczędziłbym dwa złote na bilecie. No, ale kto by to przewidział?

Potem już jechaliśmy w miarę luźno. Nie nabieraliśmy dodatkowego opóźnienia, ale też nie zmniejszyliśmy deficytu czasowego. Problemy pojawiły się na nowo dopiero za Jarosławiem. Kurczę, a byliśmy już tak niedaleko od domu. Nagle pociąg stanął w szczerym polu. W sumie nic dziwnego, dosyć często robią sobie takie pikniki. Stwierdziliśmy z kumplem, że pewnie znowu trzeba kogoś przepuścić. Czekaliśmy, minuty mijały, a tu nic. Po prostu staliśmy. Żadne pociągi nas nie mijały. Gdyby nie to, że świeciło słońce i pora w ogóle była nie taka, to pomyśleć by można było, że trafiliśmy do jakiegoś horroru. Przypomniał mi się w tym momencie Nocny pociąg z mięsem w reżyserii Ryuheia Kitamury. Oj, przydałaby się jakaś akcja, bo zaczynało robić się dosyć nudnawo. Zamiast spodziewanego mordercy w naszą stronę zbliżał się jegomość z dobrze odżywionym brzuszkiem i sumiastym wąsem, ot taki szlachetka i informował każdego, kto chciał słuchać, że nie pojedziemy dalej, bo mamy awarię. Zaraz też zaczął komentować zachowanie konduktorów, którzy zamknęli się w swoim przedziale i nie raczyli zakomunikować pasażerom o zaistniałym problemie, a używał przy tym dość niewybrednego słownictwa. Koniec końców, drzwi przedziału służbowego stanęły otworem i ukazały się nam posępne oblicza. I rzeczywiście, nie jedziemy dalej, bo doszło do uszkodzenia pantografu i nie wiadomo, kiedy zostanie naprawiony. Fajniutko.

Pootwieraliśmy okna, jako że zaczęło się robić dosyć dusznawo. Wbrew pozorom słoneczko potrafi całkiem nieźle przysmażyć nawet w grudniu. Po paru minutach konduktor oświadczył, że kto chce może się przesiąść do osobówki, która podjedzie za kwadrans. Wszyscy, jak jeden mąż, z niewysłowionym entuzjazmem na twarzy, poczęli przygotowywać się do przesiadki. Zaraz korytarze się zapełniły, przez co zrobiło się jeszcze duszniej, no ale zaraz miał nadejść ratunek. Piętnaście minut później zostaliśmy poinformowani, że osobowy już jedzie i będzie za dziesięć minut. Zachciałem krzyczeć, ale wolałem się już nie wydurniać, więc milczałem. Konduktor chciał pokazać, że też jest człowiekiem i zaczął do mnie i kumpla nawijać, że żona będzie się znowu wkurzać, że na piwko nie wyskoczy, że praca do dupy i takie tam. Pełni współczucia ograniczyliśmy się do grzecznościowego przytakiwania głowami. Okazało się, że nie jesteśmy jedynymi z takim problemem. Osobowy w Przeworsku w tym momencie borykał się z tą samą kabałą, co my. Przecież to jakiś żart. Rozumiem, jeden pociąg, ale dwa? W tym samym czasie? Na tej samej trasie? Coś tu chyba jest nie tak, szanowne PKP.

No dobra, żeby nie było. Osobowy przyjechał, mimo że przestaliśmy już mieć nadzieję. Wspólnymi siłami przesiedliśmy się. Ehhh, ta wspólnota ludzka. Ciekawe dlaczego tylko najładniejsze dziewczyny były noszone na rękach. Upragniona osobówka. Pomijam to, że siedzenia były plastikowe (czyt. niewygodne jak cholera), a w oknach brakowało zasłon (czyt. trzeba było jechać z zamkniętymi oczami). Pomijam, że zatrzymywaliśmy się na każdej bzdurnej stacji, a jechaliśmy z prędkością wyciskającą łzy z oczu. Pomijam to wszystko, bo takie są uroki pociągów osobowych. Ważne jest, że w końcu dotarliśmy cało i zdrowo, w względnie dobrych humorach do celu. I nawet nie złamałem sobie nogi wysiadając na zasański peron.

Pozostaje mi w tym momencie zacytować kolejarzy z Grupy PKP, którzy w swoim liście piszą: „Wyrażamy nadzieję, że (…) w nadchodzące święta (…) wybierzecie się Państwo koleją, a czas spędzony w pociągu będzie chwilą wytchnienia przed spotkaniem w gronie rodziny.” No to po takich życzeniach i ostatniej podróży nie mogę zrobić nic innego, jak na czas świąteczny zaszyć się gdzieś głęboko pod ziemią i unikać rodziny jak ognia.

Wesołych Świąt tak BTW :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz