piątek, 17 grudnia 2010

Konsekwencje niesłuchania

A mówili, żebym uważał. Mówili, że jak już idę na wykład, to żebym słuchał. Jaki jest sens chodzić na zajęcia dla samego faktu chodzenia. Za każdym razem brałem książkę, siadałem z tyłu i zatapiałem się w lekturze. Zawsze się dziwili: po kiego diabła iść na wykład, żeby poczytać książkę? Zwłaszcza, że obecność jest nieobowiązkowa. Miałem to gdzieś. Może wydawało mi się, że jestem fajny. Nie. To chyba nie to. Nie wiem, co w tym widziałem. Może w ten sposób uspokajałem sumienie? Hmm, to brzmi sensownie. Ale nieważne. Istotne jest natomiast to, że nie słuchałem. Zawsze byłem zajęty czymś innym. I gdyby nie to, teraz bym…

Zacznijmy może od początku. Piąty semestr studiów okazał się najgorszym z dotychczasowych. Jednak to nie zajęcia czy nawał pracy były tego powodem, a moje lenistwo, pogłębiające się z roku na rok. To wszystko przez jakże fascynujący kierunek, jaki przyszło mi studiować. Często się zastanawiałem, dlaczego? Dlaczego wybrałem akurat to? Nigdy nie uzyskałem odpowiedzi. Niestety, tak to już jest. Człowiek czasem robi głupie rzeczy, a później nie może dojść powodów.

Wracając do wątku: z rzadka chodziłem na uczelnię. Zajęcia, na których byłem przesypiałem, bądź spędzałem na czytaniu polskiej fantastyki. Zbyt duża ilość nieobecności straszliwie utrudniała zaliczanie kolejnych kolosów. Notatki. Wieczna pogoń za notatkami. Gdyby nie litość znajomych, nie pozaliczałbym ćwiczeń i laborek. Udało się. Przyszedł czas na sesję. W perspektywie sześć egzaminów. Trzeba się było wziąć do roboty i podreperować stan wiedzy. I znowu pogoń za notatkami. Już na pierwszym roku nauczyłem się, że nauka z książek nic nie daje. Pytania i tak są zawsze z materiału przerobionego na wykładach, który z rzadka pokrywa się z zawartością literatury, albo jest po prostu doskonałym jej streszczeniem.

Sesja jakoś szła. Trzy godziny nauki, dwugodzinny film, ponowne spotkanie z notatkami, obiad, nauka, kolacja i sen. Rano egzamin i później znowu rytuał kucia. Odcyfrowywałem tony notatek, przeprowadzałem liczne analizy, starając się dociec, co autor miał na myśli. W pewnym momencie stałem się zupełnie nieczuły na brak znajomości ortografii, gramatyki czy języka polskiego w ogóle. To było jak trans, ale skutkowało. Mimo zmarnowanych czterech miesięcy, przez sesję szedłem jak burza. Wyniki powyżej oczekiwań. Pewnie większość była naciągana – wykładowcy coraz częściej popadają w manierę „byle na korzyść studenta”. Jak dla mnie bomba.

W końcu przyszedł czas na szósty egzamin – ostateczne starcie. Przedmiot nie był zbyt trudny. Nauka, a właściwie czytanie notatek zajęło mi sumarycznie trzy godziny. Właściwie tyle, co nic. Bardzo intuicyjny materiał. Przed snem obejrzałem jeszcze film. Pamiętam, że był to „Wieczny student”. Świetna komedia tak nawiasem mówiąc. Oczywiście jeśli ktoś lubi głupie, amerykańskie filmy o studentach, imprezach i wariackich pomysłach. Po filmie naszła mnie refleksja. Jak by to było być takim Vinem Wilder’em? Studiować i studiować. Nie, nie mówię o robieniu kariery naukowej, tylko o ciągłym studiowaniu. Zabawa przez cały czas. Z początku wydało mi się to fajną sprawą, ale potem doszedłem do wniosku, że szybko by mi się znudziło. Już teraz, często nie mam, co z sobą zrobić. Może by tak drugi kierunek, może jakaś praca, a może zabrałbym się w końcu za napisanie tej upragnionej książki? Koniec końców, nic z tym nie robiłem.

Ale znowu odbiegłem od tematu. Dzień egzaminu. Wstałem wcześnie rano. Za oknem padał śnieg. Ot, prószył sobie powiększając powoli warstewkę białego puchu na chodnikach. Nie jestem jednak meteorologiem, a i czasu nie miałem za bardzo na podziwianie piękna zimy. Szybki prysznic postawił mnie w stan używalności, a lekkie śniadanko zapełniło dziurę w brzuchu. Została mi godzina do egzaminu, kiedy stałem wystrojony w garnitur przy drzwiach wejściowych do mieszkania. Skoro tak wyszło, to postanowiłem wyjść szybciej, pogadać z kumplami, pośmiać się, zabawić się w zgadywanie treści pytań. Założyłem płaszcz, owinąłem się szalikiem, na głowę naciągnąłem czapkę.

Kiedy wyszedłem na zewnątrz, pomyślałem, że niczym bohater tego filmu z szafą i lwem w tytule, przeniosłem się do innego świata. Wszystko było białe. Lekki opad śniegu zamienił się w prawdziwą zamieć. Silne podmuchy wiatru targały płaszczem. Po chwili, niczym bałwan, byłem cały oblepiony śniegiem. Na szczęście nie miałem daleko do uczelni. Wystarczyło przejść przez jezdnię i byłem na miejscu. Musiałem się mocno zapierać, żeby zrobić krok, ale miarowo posuwałem się do przodu. W efekcie dziesięciominutowa podróż zamieniła się w niemal półgodzinną mordęgę. Czułem się jak jeden z tych szaleńców, co spędzają wolny czas na Grenlandii.

Pod salą stała mała grupka znajomych gorączkowo rozprawiająca na tematy mi jeszcze nieznane. Będąc bardziej niż chętny przywitać się i włączyć do dyskusji ruszyłem w ich stronę. Jak się okazało rozmowa dotyczyła ostatnich zajęć i zagadnień tam poruszanych. Nie ważne o co chodziło. Ważny jest natomiast temat, na który dyskusja zaraz zeszła. A mianowicie indeksy i konieczność ich okazania przed wstępem na salę egzaminacyjną. Momentalnie zrobiło mi się gorąco. Jak to? Kiedy coś takiego było mówione? Jak się okazało, na przedostatnim wykładzie profesor wydał takie rozporządzenie. Zdaje się, że wtedy czytałem świeżo zakupioną antologię z Fabryki Słów.

Musiałem przystąpić do egzaminu, jeśli chciałem mieć coś takiego jak ferie. Potrzebowałem więc indeksu. Jak pamiętacie do domu nie miałem daleko, ale warunki nie były zbyt zachęcające. Niestety, nie miałem wyboru. Ponownie się ubrałem, szyję byle jak owinąłem szalikiem i wybiegłem z uczelnianego budynku. Szedłem z wiatrem, więc nie było w sumie tak źle. Śnieg sypał się z nieba tak gęsto, że ledwo widziałem, co się działo parę metrów dalej. Biegłem, musiałem zdążyć – spóźnienia nie były tolerowane przez profesora. Przez głowę przelatywał ciąg myśli związanych z moją osobą trwoniącą ferie na naukę głupiego przedmiotu. Wybiegłem na drogę. Pamiętam, że kątem oka zobaczyłem jakiś ruch po prawej stronie i usłyszałem dźwięk – coś na kształt snowboardu sunącego po śniegu.

Teraz jestem tu i nie mam pojęcia, gdzie owo tutaj się znajduje. Mam zamknięte oczy, a mimo to widzę. Niesamowicie jasne światło pali mnie całego. Na szczęście, co jakiś czas owa jasność jest zastępowana obrazami. Obrazami dobrze mi znanymi. Jako berbeć płaczę w wózku, rodzice zmieniają mi pieluchy, bawię się drewnianymi klockami, szkoła podstawowa, koledzy, twarze, które już dawno zapomniałem, gimnazjum, pierwszy browar, liceum, moja miłość, studniówka, seks, matura, studia, picie, imprezy, jeszcze więcej seksu. Obrazom nie towarzyszy żaden dźwięk. Widzę zdarzenia, które niedawno wam opisałem. Śnieg jednak już mi nie przeszkadza. Obraz jest doskonały. Widzę chodnik, jezdnię, przechodniów. Widzę ten pieprzony samochód. Znów pojawia się jasność, która powoli ciemnieje i pozostaje mrok. Nic już nie widzę. Nie mogę otworzyć oczu, nie mogę się poruszyć.

Mówili, żebym uważał, ale ja nigdy nie słuchałem. Zawsze byłem zajęty czymś innym. I gdyby nie to, teraz bym żył.

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Co to za cenzura na górze ?

    Mistrzostwo !

    To jest właśnie to o czym pisałem wcześniej "nie ma nic piękniejszego niż <> wymieszana z pospolitym łgarstwem jakim jest <>.".

    Czytając byłem pewny, że piszesz o sobie, bo tak dużo było w tym tekście "faktów autentycznych". Dzięki temu końcówka wbiła mnie w fotel. Nikt chyba się tego nie spodziewał.

    Keep On Goin' :)

    OdpowiedzUsuń