poniedziałek, 14 lutego 2011

Walentynki

Na ławeczce siedziała jakaś parka, która nie zważając zupełnie na otocznie migdaliła się w najlepsze. Dziewczyna mogła mieć z osiemnaście lat, może dziewiętnaście. Chłopak wyglądał na dwudziestkę, ale pozory mogły mylić. Na pierwszy rzut oka w ogóle do siebie nie pasowali. On był ubrany w drogi garnitur, krótko przystrzyżone włosy postawił na żelu albo innym chemicznym świństwie. Nosił okulary, co prawda teraz były lekko przekrzywione i groził im nagły upadek na deptak, ale zawsze. Ona z kolei epatowała bezwstydnie zgrabnymi udami, których nie była w stanie zakryć kusa miniówa. Równie zalotnie wyeksponowała zakolczykowany pępek, choć to mogła akurat pominąć bądź lepiej zadbać o linię. Trzeba by było jednak oddać jej sprawiedliwość bo nie wyglądała wcale tragicznie. Było w niej coś pociągającego. Ciemne oczy doskonale pasujące do króciutkich czarno-czerwonych włosów nadawały jej twarzy wyrazu zadziorności. Zdecydowanie nie była to dziewczyna, z którą można byłoby zadrzeć i wyjść z tego bez szwanku. Mimo że pochodzili z dwóch różnych światów, najwidoczniej świetnie się dogadywali – kwestie językowe mieli przecież opanowane perfekcyjnie.

Przed momentem obok miłosnej ławeczki przeszedł około pięćdziesięcioletni mężczyzna trzymając pod rękę o jakieś piętnaście lat młodszą i niewątpliwie urodziwą kobietę. Szczebiotał wesolutko do towarzyszki, na co ta wdzięcznie się uśmiechała, błyskając bielą zębów. Najdziwniejsze było to, że mężczyzna miał twarz zdecydowanie nie przywykłą do uśmiechu i w tym momencie szczerząc się jak głupi do partnerki był bardziej podobny maszkarze rodem z horroru klasy C niż istocie ludzkiej. Powiedział właśnie coś wyjątkowo wesołego, bo kobieta zaśmiała się gromko i zaraz zakryła dłonią wydatne usta.

Niedaleko dało się zauważyć parę staruszków uganiających się za sobą po parkowym trawniku za nic mając usytuowane na tabliczkach grzeczne prośby o poszanowanie zieleni. Nagle, dziadek zbierając w sobie wszystkie pozostałe mu pokłady siły wzbił się w powietrze i całym ciałem zwalił się na staruszkę. Ze śmiechem padli na wciąż mokrą od rosy trawę i przeturlali się w objęciach. Ze wstaniem mieli już większy problem, ale w końcu wspólnymi siłami udało im się stanąć na nogi. Pojękując cichutko i trzymając się za obite plecy ruszyli powolutku ku stawowi trzymając się za ręce.

Tam też siedząca na brzegu dziewczynka w wieku mniej więcej przedszkolnym złożyła na policzku swojego rówieśnika pocałunek. Zaraz obie wdzięczne twarzyczki pokryły się rumieńcami. Zajmujący połowę ławki opiekun malca uśmiechnął się bezpretensjonalnie na ten widok i spojrzał na kobietę odpoczywającą obok niego. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, przesunął nieśmiale dłoń w kierunku miejsca, gdzie spoczywała jej ręka. Zbierał się jeszcze chwilę w sobie, ale zalotny wzrok zza długich rzęs ostatecznie go przekonał. Palce dłoni splotły się w miłosnym uścisku, a na ustach nieznajomych dopiero co osób zagościły jeszcze szersze uśmiechy.

Młodzieniec z bujną grzywą loczków patrzył na to wszystko z rosnącym zniesmaczeniem. Gazeta trzymana w rękach jakoś niespecjalnie go interesowała. Poza tym i tak miał inne zadanie. Siedział na ławce z nogą założoną na nogę i wyraźnie kogoś lub czegoś szukał. Misja wymagała pewnych poświęceń. Żeby nie wzbudzać zbytniej sensacji i nie ujawniać zbyt szybko swojej obecności narzucił na siebie lekką ciemnozieloną kurteczkę i postawił kołnierz na sztorc, żeby osłonić się przed chłodnym jeszcze o tej porze wiatrem. Na nogach miał modnie poprzecierane jeansy. Podobał mu się ich wygląd, ale uznał je ostatecznie za zdecydowanie niewygodne. Jakoś tak drażniły go w kroku. Jeżeli chodzi o obuwie to ewidentnie był z niego zadowolony. Co chwilę opuszczał wzrok i podziwiał jasnobeżowe pomykacze będące skrzyżowaniem adidasów i trampków. Ekspert na pierwszy rzut oka stwierdziłby, że wyszły z fabryki Nike’a. Jednak logo na butach po bliższych oględzinach bardziej przypominało skrzydło aniżeli charakterystyczną dla tej marki płozę.

- Gdzie on mógł się ukryć? – powiedział pod nosem i położył gazetę obok siebie.

W pewnym momencie mężczyzna uprawiający jogging wzdrygnął się i stanął jak wryty. Czujne oko obserwatora wychwyciło od razu dziwne zachowanie. Nie to jednak go zainteresowało. O wiele ciekawszą zdała się być brązowo różana strzała wystająca z pleców biegacza.

Facet oglądnął się zdezorientowany i kiedy jego wzrok padł na zaczytaną w książce dwudziestolatkę słusznej postury, ruszył w jej kierunku sprężystym krokiem sportowca. Zaraz był przy niej i zagadnął jakąś mniej lub bardziej wyszukaną frazą, na co ona uśmiechnęła się. Już po chwili siedzieli razem przytuleni na trawie trajkocząc o bóg wie czym , a może i nie, bo skąd miałby to wiedzieć. W tym czasie strzała zaczęła blednąć, stawać się coraz bardziej niematerialna, aż w końcu przyjęła postać małego znamienia na plecach mężczyzny. Młodzieniec oczywiście, nie mógł tego widzieć, ale doskonale o tym wiedział. Miał również świadomość tego, że znamię po pewnym czasie zniknie, tak samo jak miłosne uniesienie, pozostawiając za sobą całą masę problemów.

Młodzieniec pokręcił z dezaprobatą głową i spojrzał w stronę, z której potencjalnie mogła zostać wystrzelona strzała. Drzewo, jakaś sadzawka, dalej parę krzaków i masa wolnej przestrzeni. Gdzieś w oddali majaczyło coś na kształt pola golfowego. Dookoła kręciło się mnóstwo ludzi w różnym wieku o różnym statusie społecznym i wyróżniających się różnymi atrybutami. Z każdą chwilą przybywało coraz więcej zakochanych. Niemniej, młodzieniec od razu wyczuł, gdzie ukryła się poszukiwana osoba.

- No cóż, z głupoty nie można się wyleczyć – rzucił z westchnieniem rozpoczynając marsz ku samotnie stojącemu drzewu. – Głupi smark.

Drogę pokonał dziwnie szybko, mimo że ani nie biegł, ani nawet jakoś specjalnie szybko nie szedł. Z każdym krokiem zdawało się jednak, że niezidentyfikowane logo na butach lekko jaśniało. Zaczynała go powoli denerwować ta cała farsa. Gdzie nie spojrzał, tam zakochani. Było to po prostu nienormalne.

- I niezdrowe – skomentował już trochę głośniej.

Na grubym konarze rozłożystego dębu siedział po turecku ośmiolatek z kręconymi blond włosami. Lewe ramię opierał o pień drzewa, a w dłoni trzymał majdan niedużego łuku. Właśnie nałożył brązowo różaną strzałę na cięciwę i pewnym ruchem ją napiął, przyciągając prawą dłoń blisko do pulchnego policzka.

- Złaź stamtąd natychmiast! – wydał polecenie młodzieniec.

Siedzące na drzewie dziecko ze stoickim spokojem wypuściło strzałę i dopiero wtedy spojrzało na stojącą między imponującymi korzeniami postać. Na nalanej twarzy pojawił się głupkowaty uśmiech.

- Cześć Hermesie! Co cię tu sprowadza? – pytanie zabrzmiało tak niewinnie, że można by się było zastanawiać czy ten dzieciak rzeczywiście przed momentem wystrzelił strzałę, która nieuchronnie zmierzała ku swojemu celowi.

- Nie udawaj głupszego niż jesteś. Zwariowałeś? Przecież Zeus zakazał ci tych zabaw. Skąd w ogóle wziąłeś łuk i strzały miłości?

- Nie tylko ty wprawnie posługujesz się wytrychami – uśmieszek nie schodził z twarzy dzieciaka. – Poza tym to jest moje święto.

- Przecież to są walentynki. Od Walentego, takiego chrześcijańskiego świętego. Wiesz, od Jezusa – nie wierzył, żeby to coś dało, ale Zeus wyraźnie go poprosił o załatwienie sprawy w możliwie pokojowy sposób. – Z tego wynika, że to nie jest twoje święto. Nawet nie ma nic wspólnego z Grecją. Podobnie jak Central Park – dodał akcentując ostatnie zdanie zamaszystym ruchem ręki.

- Oj tam, oj tam. W Rzymie w te dni obchodzono Luperkalia i…

-… Erosie, przecież ty jesteś greckim bóstwem – wszedł mu w zdanie mając już dość bredni. – Czyś ty do reszty zdurniał? Złaź na dół, ale już!

Do Hermesa przywędrował nakrapiany ciemniejszymi łatami cocker spaniel. Zaraz za nim przylazł następny pies. Tym razem czarny jamnik. Okazało się, że spaniel to wcale nie on tylko ona, bo jamnik zaraz wspiął się na nakrapianą sukę i zabrał się z niewysłowioną ochotą do roboty. Na grzbiecie psa dało się zauważyć znamię w kształcie strzały.

- Psy? Naprawdę? Nie mogę w to uwierzyć. – widać było, że Hermes tracił opanowanie.

- Jak to nie możesz uwierzyć? Przecież patrzysz i widzisz. Co ty? Ślepy niewierny Tomasz jesteś? – zachichotał, czego zaraz pożałował, bo dostał czymś twardym w głowę i zdezorientowany padł jak długi na trawę pod drzewem.

- Dość tego – powiedział Hermes i zabrał dochodzącemu do siebie Erosowi łuk i kołczan strzał.

Młody bożek wstał i otrzepał przybrudzoną i lekko wilgotnawą tunikę. Popatrzył z wyrzutem na starszego mężczyznę, po czym skrzywił się w przypływie bólu. Namacał dłonią rosnącego w dość szybkim tempie guza.

- Odbiło ci? Kamieniami we mnie rzucasz? Ja ci zaraz pokażę. – Eros schylił się i zaczął szukać odłamka skalnego, którym dostał w głowę.

Hermes potoczył wzrokiem po parku i zaraz uśmiechnął się na myśl, która właśnie przyszła mu do głowy. Wyciągnął z kołczanu pojedynczą strzałę i podszedł do nadnaturalnego kolegi. Eros widząc zbliżającego się ze strzałą w ręce i z parszywym uśmiechem na twarzy boga wyprostował się i powiedział niepewnie:

- Eee… stary, co robisz? Przecież wiesz, że na nas nie działa ten rodzaj magii. Wyluzuj, to był tylko… Aaaaauuuuaaaaaaaaaaaa.

- Dobra czas znikać – słowa Hermesa przebiły się przez straszliwe krzyki Erosa, po czym obaj bogowie zniknęli.

W tym czasie psiaki radośnie oddawały się czynnościom biologicznym i nie interesowały ich żadne inne sprawy. Zdecydowanie mało ciekawa wydała się im parka bogów. Dialog prowadzony między nimi nie był warty uwagi, z resztą i tak nie znały ludzkiej mowy. Dopiero, kiedy ten większy złapał małego za kark, obrócił go i wbił mu jakiś zaostrzony kijek w zadek, zaprzestały na chwilę zażywania przyjemności i z przekrzywionymi głowami patrzyły jak Hermes i Eros rozpływają się w nicość. Jamnik szczeknął jeszcze donośnie i zaraz wrócił do przerwanej roboty.

sobota, 5 lutego 2011

Wieczne mieszkanie

Nie sądziłem, że coś takiego będzie miało miejsce, a już na pewno nie po tak krótkim okresie czasu. Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Ani razu. Uważałem to za zbyt nierealne, to znaczy uważałbym, gdybym w ogóle brał coś takiego pod uwagę.

Wydaje mi się, że to był ładny dzień. Chyba nawet zrobiło się dość ciepło, choć pamięć może mnie zawodzić. W ogóle, strasznie mało pamiętam z tamtego okresu. Jedno jest pewne – czułem się szczęśliwy. Może nie miałem nie wiadomo jak dobrego powodu, ale zaliczenie angielskiego w zupełności mi wystarczyło. Zawsze miałem problemy z językami obcymi, toteż wieść o moim sukcesie lingwistycznym bardzo mnie uradowała.

Pamiętam, że zadzwonił do mnie współlokator. Nie wiem o czym rozmawialiśmy i czy w ogóle rozmawialiśmy. Generalnie chciał wiedzieć, kiedy będę w domu. Nawet nie zdążyłem się zapytać o powód jego dociekliwości. A może w ogóle o tym nie pomyślałem. Miałem jednak przeczucie, że chodziło o coś, co zabije we mnie radość.

Jak wróciłem do mieszkania, to jeszcze go nie było. Standardowo zrobiłem sobie kolację, zaparzyłem herbatę i zasiadłem do jakiegoś filmu. Chyba leciało coś sensacyjnego, bo dosyć sporo się działo. Jak przez mgłę widzę łysawego gościa, który rozprawia się z czarnymi charakterami w całkiem widowiskowym stylu. Mam wrażenie, że film podobał mi się, ale teraz nie mogę sobie przypomnieć nawet tytułu. Z resztą, nieważne.

W pewnym momencie wrócił współlokator. Nie miał zbyt wesołej miny, a wieści, które mi zaraz przekazał wyjaśniły jego dość nieciekawy humor. Okazało się, że właścicielka mieszkania zechciała pozbyć się syna ze swojego domu, więc naturalnym wyborem stał się lokal zajmowany przez nas. Na jej szczęście, a nasze nieszczęście nie mieliśmy podpisanej umowy. Ta poczciwa kobieta, która nigdy nie robiła problemów, nie interesowała się mieszkaniem i tym co z nim robimy, dała nam czas do końca miesiąca na wyprowadzkę. Tydzień. Dostaliśmy zaledwie tydzień na znalezienie czegoś innego. Wiadomość mnie zdruzgotała. Momentalnie straciłem ochotę na cokolwiek. Zdaje się, że nawet filmu nie dokończyłem oglądać. Dzień przestał wydawać się być dobrym.

Pokochałem to mieszkanie. Mimo że żyłem tam niecałe pięć miesięcy, to czułem się już jak w domu. Fakt, było trochę małe, ale dla nas dwóch w sam raz. Zwłaszcza, że współlokatora, praktycznie, cały czas nie było. Do tego, mieszkanko było przesiąknięte dziwnym zapachem, ale jakoś szybko przestałem to zauważać. Wiele sprzętów nie było pierwszej świeżości, a nawet drugiej czy trzeciej. Pralka typu Frania też miała swój klimat, choć zdarzało się, że po praniu wyciągałem nadal brudne rzeczy. No i ten piecyk w łazience – miał w zwyczaju wybuchać, kiedy odkręciło się ciepłą wodę. Czasami płomień szedł na dziesięć centymetrów, a fala uderzeniowa sprawiała, że szybka w drzwiach się telepała. Wszystko to jednak miało swój niepowtarzalny klimat i składało się na naprawdę wspaniałe mieszkanie. Pięć miesięcy wystarczyło, żebym przywiązał się do tej nieruchomości. Pewnie powiecie, że to śmieszne, ale czasem tak jest, że człowiek znajdzie coś, co od razu przypadnie mu do gustu, coś co będzie się wydawało być stworzonym właśnie dla niego. Tak było z tym mieszkaniem. Nie miałem ochoty rozstawać się z nim. Miałem nadzieję, że to żart. Liczyłem, że sytuacja się odmieni, właścicielka zmieni zdanie, albo coś w tym stylu. Nie chciałem odchodzić, życzyłem sobie pozostania w tym mieszkaniu – schronieniu, które stało się mi tak bliskie.

Zawsze miałem tego pecha, że do czego bym się nie przywiązałem, to zaraz było mi to odbierane. Wszystkie najfajniejsze zabawki psuły się jako pierwsze bądź ginęły w jakiejś niezidentyfikowanej przestrzeni. Przyjaciele oddalali się ode mnie, znajomych traciłem. Dziewczyny, które darzyłem jakimś uczuciem nie chciały nawet na mnie spojrzeć. Z wiekiem było coraz gorzej. Na początku traciłem tylko zabawki, później, kiedy większą wartość mieli dla mnie ludzie, to właśnie ich byłem pozbawiany. W końcu życie zabrało ode mnie osobę, dla której byłem w stanie zrobić wszystko. Dziewczyna, którą kochałem tak jak nikt nigdy nikogo nie kochał, postanowiła mnie opuścić. Później straciłem nadzieję, następny był optymizm i wiara. Stałem się pustym człowiekiem, wrakiem. W końcu pogodziłem się z tym stanem rzeczy i kiedy zaczęło mi się układać: zacieśniłem pewne więzi, zyskałem nowe kontakty, znalazłem świetne mieszkanie, znowu dopadł mnie pech. Próbowano mnie pozbawić mieszkania, a ja nie mogłem z tym nic zrobić. I to chyba bolało najbardziej – bezradność.

Najbliższe dni spędziłem przy komputerze przeglądając oferty mieszkań w sieci. Od rana do nocy siedziałem w necie bez wiary na to, że znajdę coś zastępczego. Pewnie przesadzam, ale wydaje mi się, że tak właśnie było. Niestety nie pamiętam szczegółów. Coś chyba, jednak, w końcu znalazłem, ale też jest mi ciężko powiedzieć co to było. Znając życie nic ciekawego. Pakowałem się – to akurat pamiętam – więc musiałem coś mieć w zanadrzu.

Wszystkie te wspomnienia są dla mnie niejasne, jakby zamazane. Pamiętam jednak wieczór na krótko przed wyprowadzką. Wróciłem z treningu. Zostaliśmy porządnie wymęczeni, więc pierwsze, o czym pomyślałem po przyjściu do mieszkania, był prysznic. Rozwiesiłem zwilgotniałe spodnie treningowe, odłożyłem buty na swoje miejsce i poszedłem do łazienki. Naturalnie, rozebrałem się i wszedłem do wanny. Natychmiast odkręciłem kurek z ciepłą wodą, bo jednak poczułem dojmujące zimno, które zaraz zaatakowało odkrytą skórę. Piecyk, jak to miał w zwyczaju wybuchł, ale nie tak jak zawsze. Najpierw poczułem straszliwe, wręcz palące, gorąco. Potem, coś twardego uderzyło mnie w głowę. Poczułem jednocześnie, jakby tysiąc igieł wbiło się w jednym momencie w moje ciało. Towarzyszył temu straszliwy huk, który natychmiast mnie ogłuszył. Wszystko to trwało zaledwie chwilę, myślę, że sekundy, ale dla mnie ciągnęło się to w nieskończoność. Szczególnie trudne było patrzenie na swoje własne, zmasakrowane ciało z perspektywy drugiej osoby. Myślę, że mogłyby mi przebiec ciarki po plecach, gdybym oczywiście miał plecy.

Przyjechała straż pożarna, pogotowie, a nawet policja. Zdaje się, że nawet dość szybko, ale nie mieli za dużo do roboty. Ogień właściwie sam dogasł. Lekarze też raczej się nie namęczyli – stwierdzenie zgonu nie jest czynnością nader trudną. Policjanci spisali raport. Musieli zawiadomić właścicielkę, bo zaraz też się pojawiła. Nawet wpuścili ją do mieszkania. Zaraz za nią wpadł współlokator. Widać było wyraźnie, że jest wstrząśnięty tym co się stało. Pewnie żałował, że mimo pięciu miesięcy wspólnego mieszkania nie udało nam się wypić po piwku. Cóż, takie życie.

Patrzyłem na ten cały bajzel jakbym znajdował się kilkaset metrów dalej, a jednak cały czas byłem w mieszkaniu. Widziałem nawet, jak zapakowali stopione nie wiadomo co, którym kiedyś byłem do plastikowego worka. Nie mogłem jednak podążyć za noszami do karetki. Przekonałem się szybko, że nie mogę wyjść poza ściany mieszkania. Byłem zdolny do przenikania przez każdy przedmiot, nie mogłem usiąść na żadnym krześle, nie mogłem położyć się na łóżku, wzięcie pilota, szklanki czy nawet gwoździa do ręki okazało się być czynnością niemożliwą. Ale ściany mieszkania stały się dla mnie przeszkodą nie do pokonania. Drzwi wejściowe oczywiście też. Mieszkanie, które kochałem stało się moim więzieniem. Śmieszne – stałem się więźniem miłości.

Sprzątanie i remont łazienki trwał chyba trzy tygodnie. Mówię chyba, bo tutaj czas płynie trochę inaczej. Wciąż jest zakrzywiany, załamywany, stopowany i przyspieszany bez jakiekolwiek porządku. Strasznie dziwne, ale idzie się przyzwyczaić. Najgorsza była jednak ta niematerialność. Podczas gdy mieszkanie było odwiedzane przez coraz to inne ekipy remontowe, ja mogłem zaledwie przyglądać się ich pracy – strasznie przykre i nudne; zwłaszcza, że nie mogłem włączyć sobie nawet telewizora.

Pewnie zauważyliście, że używam czasu przeszłego. I całkiem prawdopodobne, że zastanawiacie się jakim cudem będąc niematerialnym naskrobałem tyle tekstu. Otóż, dowiodłem, że silne emocje są w stanie pomóc bytowi nie do końca żywemu i istniejącemu w dodatku w zupełnie innym wymiarze ingerować w świat materialny.

Miesiąc po mojej śmierci do mieszkania przyszła właścicielka. Planowała zrobić ostatnie porządki przed zamieszkaniem tu jej syna. Gdzieś, w jakimś zakamarku znalazła zdjęcie. Rzuciła na nie okiem, podarła i bez jakiejkolwiek refleksji wyrzuciła do kosza na śmieci. Fotografia była mi szczególnie bliska. Przedstawiała mnie i moją ukochaną leżących na jakiejś pięknej bieszczadzkiej połoninie. Przytulaliśmy się do siebie i cieszyliśmy się wspólnym szczęściem. Mimo, że już od dłuższego czasu nie byliśmy razem, to lubiłem od czasu do czasu wyciągnąć zdjęcie i popatrzeć na nie przypominając sobie dawne czasy, nawet jeśli było to bolesne. Zawsze byłem sentymentalistą. Niemniej, widząc to, co zrobiła właścicielka, wściekłem się co nie miara. Aż ektoplazma czy inna eteryczna substancja zagotowała się we mnie. W przypływie gniewu kopnąłem stojący najbliżej mnie taboret, który o dziwo przewrócił się. Kobiecina aż podskoczyła. Widać było, że jest porządnie przestraszona, ale zaraz doszła do siebie i wróciła do roboty. Sprzątała jednak szybko i niedbale, jakby chciała w tej chwili opuścić mieszkanie. Chwilę później, wyraźnie zadowolona zostawiła mnie sam na sam z myślami.

Przez kolejny tydzień eksperymentowałem z różnymi nastrojami. Najbardziej efektywny okazał się być gniew, ale mnie zawsze ciężko było rozgniewać. Radość też dawała radę, ale trudno być szczęśliwym będąc martwym. Reszta uczuć była zbyt słaba. Pozwalał mi, co najwyżej, na przesunięcie ulotki o parę centymetrów lub poruszenie zasłoną. Wtedy też wpadłem na inny pomysł. Gniew czy radość są silnymi uczuciami, ponieważ w ich wyniku koncentrujemy się na czymś konkretnym. Pomyślałem, że może sama wola wystarczy. Chęć uczynienia czegoś konkretnego i odpowiednio silna koncentracja powinny pozwolić mi na powtórzenie wyczynu z taboretem. Ćwiczyłem długo. Najpierw na drobnych przedmiotach, jak szpilki, kartki papieru. Później mogłem podnieść pudełko zapałek, następnie otworzyć drzwiczki szafy. W końcu udało mi się usiąść na łóżku. Ależ mi tego brakowało. Cały dzień leżałem na wersalce i oglądałem telewizję. Tak, włączenie telewizora też nie było już dla mnie problemem.

Kłopotliwy okazał się syn właścicielki. Niezwykle często przebywał w mieszkaniu ze swoimi ziomkami z dzielni. Ich ulubionym zajęciem było walenie browarów jeden za drugim i prowadzenie durnowatych konwersacji. Nie dawali mi usiąść, a o obejrzeniu telewizji mogłem co najwyżej pomarzyć. Ćwiczenie siły woli też szło mi przez nich strasznie wolno, bo jak tu się skoncentrować na otworzeniu lodówki, kiedy dresy wciąż rozmawiają o dupach, furach i komórach.

Wtedy też postanowiłem się ich pozbyć. Najlepiej byłoby poczekać aż będzie sam w domu, bo lepiej nastraszyć pojedynczego gnojka, aniżeli użerać się z całą sforą na raz. Poza tym, wtedy jeszcze mało umiałem – to były zaledwie początki mojej nauki. Zdaje się, że byłem na etapie pudełka zapałek, a potrzebowałem czegoś spektakularnego. Nie, że nic nie robiłem. Przygotowywałem sobie grunt. Robiłem drobne psikusy. Przesuwałem mało ważące przedmioty, chowałem klucze, wiązałem sznurowadła – generalnie nic wielkiego, ale cały czas trenowałem. Gość też był szczególnie tępy, bo niby to wszystko zauważał, dziwił się nawet, ale jakoś nie reagował. Ja, gdybym zobaczył przewracającą się puszkę piwa, która zaraz wraca do właściwego położenia, zacząłbym się zastanawiać nad wezwaniem egzorcysty.

Miesiąc po wprowadzeniu się niechcianego współlokatora, to jest, jakieś dwa miesiące od mojego uduchowienia, byłem już odpowiednio silny, żeby wykurzyć gnoja. Musiałem co prawda jeszcze czekać aż będzie trzeźwy i do tego sam, bo jednak ciężko przerazić kogoś, kto ma kilka promili we krwi.

W końcu nadarzyła się okazja. Wrócił dość późno od rodziców i nie był chyba zbyt szczęśliwy. Nie przyniósł również ze sobą żadnego alkoholu. Pewnie matka nie chciała, a może nie mogła, dać synkowi kasy. W kiepskim nastroju poszedł od razu do łóżka. Przyznam, że poleciałem po standardzie. Zacząłem od odkręcenia kurków z wodą w całym mieszkaniu. Koleś zerwał się z łóżka jak oparzony. Ze zdziwieniem rysującym się na niedogolonej twarzy zrobił kurs po wszystkich pomieszczeniach i pozakręcał wodę. No to ja, bach i okno kuchni stanęło otworem. Gość zdębiał, ale zaraz podszedł z wyraźnym zamiarem jego zamknięcia. Ubiegłem go. Trzasnęło, że hej. Prawie szyby wyleciały. Serio, nie sądziłem, że jestem aż tak silny. Postanowiłem w takim razie zrobić numer, który widziałem w jakimś filmie. Poczekałem aż wróci do pokoju i zacząłem po kolei otwierać szuflady przy jego łóżku i wyrzucać ich zawartość. Potem rzuciłem się do szafek. Najwidoczniej odniosłem sukces i to większy niż się spodziewałem. Synalek wybiegł z mieszkania w samych portkach nie dość że, z krzykiem, to jeszcze zauważyłem, że całą lewą nogawkę miał wilgotną. Nawet się nie domyślacie, jaki byłem z siebie dumny.

Następnego dnia przyszli właściciele i zabrali rzeczy syna. Zdaje się, za nic w świecie nie chciał wracać do nawiedzonego mieszkania. Jednak nie był takim chojrakiem, jak zdarzało mu się opowiadać kumplom, a zwłaszcza dziewczynom przy piwie. Mały pies szczeka zawsze najgłośniej, czy jakoś tak.

Niestety, wygrałem zaledwie bitwę, wojna nadal miała trwać. Właściciele najwidoczniej się nie poddali i postanowili wynająć mieszkanie komuś innemu. Było już tu parę różnych typków, ale na szczęście żaden się nie zainteresował. A jak znalazł się ktoś bardziej chętny, to w razie czego zawsze miałem parę sztuczek na podorędziu. Wystarczyło gdzieś tam po ścianie przejechać widelcem, albo wejść do szafy i trochę się w niej potłuc, to zaraz było na szczury, czy inne gryzonie. Odkręcenie gazu na chwilę, skutkowało opinią o nieszczelnej instalacji. Otworzenie okna było odbierane jako awaryjność zamków bądź straszliwe przeciągi. Zawsze udawało mi się przechytrzyć żyjących.

I tak właśnie leci mi już trzeci miesiąc nieżycia i muszę przyznać, że jestem całkiem szczęśliwy. Z pewnością nie nudzę się, a kolejni goście zapewniają mi całkiem niezły ubaw. Co prawda, życie odebrało mi właściwie wszystko, ale coś mi się wydaje, że mieszkanie zostanie jednak moje.

Muszę teraz kończyć, bo chyba idą kolejni potencjalni najemcy. Poprzysiągłem sobie, że nie oddam mieszkania i zamierzam obietnicy dotrzymać. Wygram tę wojnę, miejcie świadomość, że się nie poddam. Nawet nie próbujcie, szkoda sił. Potrafię być złośliwy.

Niedowiarków zapraszam w me skromne progi.