poniedziałek, 14 lutego 2011

Walentynki

Na ławeczce siedziała jakaś parka, która nie zważając zupełnie na otocznie migdaliła się w najlepsze. Dziewczyna mogła mieć z osiemnaście lat, może dziewiętnaście. Chłopak wyglądał na dwudziestkę, ale pozory mogły mylić. Na pierwszy rzut oka w ogóle do siebie nie pasowali. On był ubrany w drogi garnitur, krótko przystrzyżone włosy postawił na żelu albo innym chemicznym świństwie. Nosił okulary, co prawda teraz były lekko przekrzywione i groził im nagły upadek na deptak, ale zawsze. Ona z kolei epatowała bezwstydnie zgrabnymi udami, których nie była w stanie zakryć kusa miniówa. Równie zalotnie wyeksponowała zakolczykowany pępek, choć to mogła akurat pominąć bądź lepiej zadbać o linię. Trzeba by było jednak oddać jej sprawiedliwość bo nie wyglądała wcale tragicznie. Było w niej coś pociągającego. Ciemne oczy doskonale pasujące do króciutkich czarno-czerwonych włosów nadawały jej twarzy wyrazu zadziorności. Zdecydowanie nie była to dziewczyna, z którą można byłoby zadrzeć i wyjść z tego bez szwanku. Mimo że pochodzili z dwóch różnych światów, najwidoczniej świetnie się dogadywali – kwestie językowe mieli przecież opanowane perfekcyjnie.

Przed momentem obok miłosnej ławeczki przeszedł około pięćdziesięcioletni mężczyzna trzymając pod rękę o jakieś piętnaście lat młodszą i niewątpliwie urodziwą kobietę. Szczebiotał wesolutko do towarzyszki, na co ta wdzięcznie się uśmiechała, błyskając bielą zębów. Najdziwniejsze było to, że mężczyzna miał twarz zdecydowanie nie przywykłą do uśmiechu i w tym momencie szczerząc się jak głupi do partnerki był bardziej podobny maszkarze rodem z horroru klasy C niż istocie ludzkiej. Powiedział właśnie coś wyjątkowo wesołego, bo kobieta zaśmiała się gromko i zaraz zakryła dłonią wydatne usta.

Niedaleko dało się zauważyć parę staruszków uganiających się za sobą po parkowym trawniku za nic mając usytuowane na tabliczkach grzeczne prośby o poszanowanie zieleni. Nagle, dziadek zbierając w sobie wszystkie pozostałe mu pokłady siły wzbił się w powietrze i całym ciałem zwalił się na staruszkę. Ze śmiechem padli na wciąż mokrą od rosy trawę i przeturlali się w objęciach. Ze wstaniem mieli już większy problem, ale w końcu wspólnymi siłami udało im się stanąć na nogi. Pojękując cichutko i trzymając się za obite plecy ruszyli powolutku ku stawowi trzymając się za ręce.

Tam też siedząca na brzegu dziewczynka w wieku mniej więcej przedszkolnym złożyła na policzku swojego rówieśnika pocałunek. Zaraz obie wdzięczne twarzyczki pokryły się rumieńcami. Zajmujący połowę ławki opiekun malca uśmiechnął się bezpretensjonalnie na ten widok i spojrzał na kobietę odpoczywającą obok niego. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, przesunął nieśmiale dłoń w kierunku miejsca, gdzie spoczywała jej ręka. Zbierał się jeszcze chwilę w sobie, ale zalotny wzrok zza długich rzęs ostatecznie go przekonał. Palce dłoni splotły się w miłosnym uścisku, a na ustach nieznajomych dopiero co osób zagościły jeszcze szersze uśmiechy.

Młodzieniec z bujną grzywą loczków patrzył na to wszystko z rosnącym zniesmaczeniem. Gazeta trzymana w rękach jakoś niespecjalnie go interesowała. Poza tym i tak miał inne zadanie. Siedział na ławce z nogą założoną na nogę i wyraźnie kogoś lub czegoś szukał. Misja wymagała pewnych poświęceń. Żeby nie wzbudzać zbytniej sensacji i nie ujawniać zbyt szybko swojej obecności narzucił na siebie lekką ciemnozieloną kurteczkę i postawił kołnierz na sztorc, żeby osłonić się przed chłodnym jeszcze o tej porze wiatrem. Na nogach miał modnie poprzecierane jeansy. Podobał mu się ich wygląd, ale uznał je ostatecznie za zdecydowanie niewygodne. Jakoś tak drażniły go w kroku. Jeżeli chodzi o obuwie to ewidentnie był z niego zadowolony. Co chwilę opuszczał wzrok i podziwiał jasnobeżowe pomykacze będące skrzyżowaniem adidasów i trampków. Ekspert na pierwszy rzut oka stwierdziłby, że wyszły z fabryki Nike’a. Jednak logo na butach po bliższych oględzinach bardziej przypominało skrzydło aniżeli charakterystyczną dla tej marki płozę.

- Gdzie on mógł się ukryć? – powiedział pod nosem i położył gazetę obok siebie.

W pewnym momencie mężczyzna uprawiający jogging wzdrygnął się i stanął jak wryty. Czujne oko obserwatora wychwyciło od razu dziwne zachowanie. Nie to jednak go zainteresowało. O wiele ciekawszą zdała się być brązowo różana strzała wystająca z pleców biegacza.

Facet oglądnął się zdezorientowany i kiedy jego wzrok padł na zaczytaną w książce dwudziestolatkę słusznej postury, ruszył w jej kierunku sprężystym krokiem sportowca. Zaraz był przy niej i zagadnął jakąś mniej lub bardziej wyszukaną frazą, na co ona uśmiechnęła się. Już po chwili siedzieli razem przytuleni na trawie trajkocząc o bóg wie czym , a może i nie, bo skąd miałby to wiedzieć. W tym czasie strzała zaczęła blednąć, stawać się coraz bardziej niematerialna, aż w końcu przyjęła postać małego znamienia na plecach mężczyzny. Młodzieniec oczywiście, nie mógł tego widzieć, ale doskonale o tym wiedział. Miał również świadomość tego, że znamię po pewnym czasie zniknie, tak samo jak miłosne uniesienie, pozostawiając za sobą całą masę problemów.

Młodzieniec pokręcił z dezaprobatą głową i spojrzał w stronę, z której potencjalnie mogła zostać wystrzelona strzała. Drzewo, jakaś sadzawka, dalej parę krzaków i masa wolnej przestrzeni. Gdzieś w oddali majaczyło coś na kształt pola golfowego. Dookoła kręciło się mnóstwo ludzi w różnym wieku o różnym statusie społecznym i wyróżniających się różnymi atrybutami. Z każdą chwilą przybywało coraz więcej zakochanych. Niemniej, młodzieniec od razu wyczuł, gdzie ukryła się poszukiwana osoba.

- No cóż, z głupoty nie można się wyleczyć – rzucił z westchnieniem rozpoczynając marsz ku samotnie stojącemu drzewu. – Głupi smark.

Drogę pokonał dziwnie szybko, mimo że ani nie biegł, ani nawet jakoś specjalnie szybko nie szedł. Z każdym krokiem zdawało się jednak, że niezidentyfikowane logo na butach lekko jaśniało. Zaczynała go powoli denerwować ta cała farsa. Gdzie nie spojrzał, tam zakochani. Było to po prostu nienormalne.

- I niezdrowe – skomentował już trochę głośniej.

Na grubym konarze rozłożystego dębu siedział po turecku ośmiolatek z kręconymi blond włosami. Lewe ramię opierał o pień drzewa, a w dłoni trzymał majdan niedużego łuku. Właśnie nałożył brązowo różaną strzałę na cięciwę i pewnym ruchem ją napiął, przyciągając prawą dłoń blisko do pulchnego policzka.

- Złaź stamtąd natychmiast! – wydał polecenie młodzieniec.

Siedzące na drzewie dziecko ze stoickim spokojem wypuściło strzałę i dopiero wtedy spojrzało na stojącą między imponującymi korzeniami postać. Na nalanej twarzy pojawił się głupkowaty uśmiech.

- Cześć Hermesie! Co cię tu sprowadza? – pytanie zabrzmiało tak niewinnie, że można by się było zastanawiać czy ten dzieciak rzeczywiście przed momentem wystrzelił strzałę, która nieuchronnie zmierzała ku swojemu celowi.

- Nie udawaj głupszego niż jesteś. Zwariowałeś? Przecież Zeus zakazał ci tych zabaw. Skąd w ogóle wziąłeś łuk i strzały miłości?

- Nie tylko ty wprawnie posługujesz się wytrychami – uśmieszek nie schodził z twarzy dzieciaka. – Poza tym to jest moje święto.

- Przecież to są walentynki. Od Walentego, takiego chrześcijańskiego świętego. Wiesz, od Jezusa – nie wierzył, żeby to coś dało, ale Zeus wyraźnie go poprosił o załatwienie sprawy w możliwie pokojowy sposób. – Z tego wynika, że to nie jest twoje święto. Nawet nie ma nic wspólnego z Grecją. Podobnie jak Central Park – dodał akcentując ostatnie zdanie zamaszystym ruchem ręki.

- Oj tam, oj tam. W Rzymie w te dni obchodzono Luperkalia i…

-… Erosie, przecież ty jesteś greckim bóstwem – wszedł mu w zdanie mając już dość bredni. – Czyś ty do reszty zdurniał? Złaź na dół, ale już!

Do Hermesa przywędrował nakrapiany ciemniejszymi łatami cocker spaniel. Zaraz za nim przylazł następny pies. Tym razem czarny jamnik. Okazało się, że spaniel to wcale nie on tylko ona, bo jamnik zaraz wspiął się na nakrapianą sukę i zabrał się z niewysłowioną ochotą do roboty. Na grzbiecie psa dało się zauważyć znamię w kształcie strzały.

- Psy? Naprawdę? Nie mogę w to uwierzyć. – widać było, że Hermes tracił opanowanie.

- Jak to nie możesz uwierzyć? Przecież patrzysz i widzisz. Co ty? Ślepy niewierny Tomasz jesteś? – zachichotał, czego zaraz pożałował, bo dostał czymś twardym w głowę i zdezorientowany padł jak długi na trawę pod drzewem.

- Dość tego – powiedział Hermes i zabrał dochodzącemu do siebie Erosowi łuk i kołczan strzał.

Młody bożek wstał i otrzepał przybrudzoną i lekko wilgotnawą tunikę. Popatrzył z wyrzutem na starszego mężczyznę, po czym skrzywił się w przypływie bólu. Namacał dłonią rosnącego w dość szybkim tempie guza.

- Odbiło ci? Kamieniami we mnie rzucasz? Ja ci zaraz pokażę. – Eros schylił się i zaczął szukać odłamka skalnego, którym dostał w głowę.

Hermes potoczył wzrokiem po parku i zaraz uśmiechnął się na myśl, która właśnie przyszła mu do głowy. Wyciągnął z kołczanu pojedynczą strzałę i podszedł do nadnaturalnego kolegi. Eros widząc zbliżającego się ze strzałą w ręce i z parszywym uśmiechem na twarzy boga wyprostował się i powiedział niepewnie:

- Eee… stary, co robisz? Przecież wiesz, że na nas nie działa ten rodzaj magii. Wyluzuj, to był tylko… Aaaaauuuuaaaaaaaaaaaa.

- Dobra czas znikać – słowa Hermesa przebiły się przez straszliwe krzyki Erosa, po czym obaj bogowie zniknęli.

W tym czasie psiaki radośnie oddawały się czynnościom biologicznym i nie interesowały ich żadne inne sprawy. Zdecydowanie mało ciekawa wydała się im parka bogów. Dialog prowadzony między nimi nie był warty uwagi, z resztą i tak nie znały ludzkiej mowy. Dopiero, kiedy ten większy złapał małego za kark, obrócił go i wbił mu jakiś zaostrzony kijek w zadek, zaprzestały na chwilę zażywania przyjemności i z przekrzywionymi głowami patrzyły jak Hermes i Eros rozpływają się w nicość. Jamnik szczeknął jeszcze donośnie i zaraz wrócił do przerwanej roboty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz