piątek, 31 grudnia 2010

Danina

- Nigdzie nie jadę, nie ma szans. Nie chce mi się jechać do wujka. – Grzesiek stał obok rozjarzonej choinki, ciężkiej od kiczowatych, bazarowych ozdóbek i mówił do ojca wpatrującego się pustym wzrokiem w nowy telewizor plazmowy. Histeryczny męski śmiech wkomponował się doskonale w dialog pochodzący z jednej z tych głupich komedii emitowanych co święta. Spojrzenie postawnego mężczyzny, rozwalonego swobodnie w zielonkawym fotelu, leniwie przeszło z telewizora na syna.

- Nie jedziemy do wujka, tylko do Krzyśka. Teraz ja mówię! – słowa protestu utknęły Grześkowi w gardle. – Też jedziesz, bo ktoś musi nas zawieść. Ja przecież nie będę prowadził.

- Bo co? Nie możesz przegapić okazji do wychylenia paru głębszych? – Grzesiek za późno zdał sobie sprawę, że nie powinien był tego mówić. Może gdzie indziej, w innym domu, uszłoby mu na sucho, ale nie tu. W tej rodzinie nie można było sobie żartować. Ironia i sarkazm trafiły do indeksu zakazanych figur literackich, a inkwizycja czuwała. Wolność słowa, tak charakterystyczna we współczesnym świecie, praktycznie tu nie istniała. Właściwe żadna wolność tu nie istniała. Prawie jak w Chinach. Przynajmniej nie karano tu śmiercią.

- Milcz, bezczelny gówniarzu! Jak śmiesz! – Grzesiek nie przypuszczał, że ojciec jest w stanie tak szybko porzucić wygodne legowisko. Już po chwili dziewiętnastolatek stał opierając się plecami o ścianę i przyciskał dłoń do zaczerwienionego policzka. Krew z rozciętej wargi płynęła powolnym strumieniem po nagim podbródku i kapała, tworząc na jasnych panelach rubinowe kleksy. – Idź się doprowadzić do porządku. Za pół godziny wychodzimy. To rozkaz! – ojciec był wysoko postawionym oficerem wojskowym. Przed emeryturą oczywiście. To było widać już na pierwszy rzut oka.

Idąc do ubikacji minął wchodzącą do mieszkania matkę. Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Ciężkie torby z zakupami zaprzątały w tym momencie całą jej uwagę. Grzesiek podziwiał jej opanowanie i zdolność do aklimatyzacji. Nie było warunków, do których matka nie mogłaby się przyzwyczaić. Czasami żałował, że nie odziedziczył tej umiejętności do całkowitego odcinania się od świata zewnętrznego.

Przemył pod letnią wodą twarz. Krwawienie z wargi ustało, ale z powoli tworzącym się siniakiem nie można było nic zrobić. Już i tak nikt nie zwracał uwagi na takie drobne obrażenia. Twierdzono, że to dobra szkoła dla syna, że nauczy się w ten sposób prawdziwego życia. Wymył jeszcze szybko zęby, spojrzał w lustro, westchnął i wyszedł. To wszystko też już nie robiło na nim większego wrażenia. Mógł trafić gorzej.

Przygotowania do wyjścia trwały pełną parą. Rodzice biegali po mieszkaniu starając się skompletować garderobę. Siostra była zajęta pakowaniem Ferrari F-50 firmy Hot Wheels w papier ozdobiony malunkami miniaturowych dinozaurów. Słodkie. Grzesiek pokręcił głową i z rezygnacją zamienił spodenki Adidasa na jeansy Wranglera, koszulkę polo na białą koszulę i czarną marynarkę. Nie cierpiał chwil takich jak ta. Zaraz przed wyjazdem, nie ważne jakim, świat stawał na głowie. Zupełna gorączka podróżna. Niecenzuralne słowa przetaczały się przez całe mieszkanie. Najprawdopodobniej całe osiedle już wiedziało, że Roweccy gdzieś wyjeżdżają. Atmosfera świąt Bożego Narodzenia umarła. Właściwie to umarła dawno temu. Może z dziesięć lat?

Jazda samochodem przebiegała równie nerwowo, co rytuał zbierania się. Grzesiek dostał prawo jazdy parę miesięcy wcześniej, ale nadal nie ufano mu. Nie był jeszcze kierowcą. Praktykował, jak mawiali rodzice. Musiał jeszcze zdać egzamin przed ojcem-generałem. Co chwila raczono go złotymi radami wykrzyczanymi tubalnym głosem ojca, bądź piskliwym głosikiem matki. Horror. Śnieg sypał jak nigdy, ograniczając widoczność, co wprowadzało dodatkową nerwowość. Śliska nawierzchnia nie ułatwiała zadania. Wiedział, że najmniejszy poślizg, najdrobniejsza utrata panowania nad samochodem, pozbawi go prawa jazdy do końca życia.

Wjeżdżając na osiedlowy parking, Grzesiek odetchnął z ulgą, a przekręcenie kluczyka w stacyjce odebrał jako zbawienie. Chwila wytchnienia nie trwała długo. Wysiadając z samochodu przypomniał sobie do kogo przyjechał. Prawa dłoń bezwiednie powędrowała do lewego przedramienia. Mina mu zrzedła. Teraz najgorsza część wieczoru. Może jakby sprytnie to rozegrał mógłby spędzić czas w ubikacji czytając program telewizyjny, albo coś w tym rodzaju.

Rozpoczęła się wspinaczka na czwarte piętro niedawno wybudowanego bloku. Schludnie wysprzątana klatka schodowa i przeróżna roślinność w donicach na półpiętrach i parapetach dawały złudzenie normalności. Pozorne złudzenie. Grzesiek wiedział, że ponad połowa mieszkań wynajmowana jest przez rodziny patologiczne, ale w sumie mało kto zwracał uwagę na sąsiadów, na cudze zło. Liczy się przecież tylko własne dobro. Ludzie są urodzonymi egoistami.

Drzwi otworzył wujek Jacek. Uśmiechnięta twarz pokryta była czerwonawymi rumieńcami, co sugerowało, że impreza już trwała i była suto zakrapiana. Wujek przemieścił swoje klockowate ciało, kolesia z siłowni, żeby goście mogli w miarę swobodnie stanąć w wąskim przedpokoju. Pozdejmowane kurtki wylądowały na tandetnych pozłacanych wieszakach po pięćdziesiąt groszy za sztukę. Pod komodą panował zupełny chaos złożony z męskich i damskich butów zimowych i bucików, wyglądem nasuwających skojarzenia o skarłowaciałych, ekstrawaganckich obywatelach jakiegoś Tadżykistanu. Właściwie nikt nie zwrócił na to uwagi, ale Grzesiek wiedział, że trzy pary kolorowych kozaczków oznaczają kłopoty, i to poważne.

Rundka po pokoju pełnym gości zaowocowała lekkimi zawrotami głowy dziewiętnastolatka. W głowie Grześka pojawiła się myśl, że większe stężenia alkoholu w powietrzu panują już chyba tylko na miejskich wytrzeźwiałkach. Grzesiek cierpliwie znosił poklepywania, poszturchiwania i całusy bliższych i dalszych członków rodziny. Nie spodziewał się, że czyjaś rodzina może być tak liczna, a już na pewno nie jego. Słowa: „aleź ty wyrósł”, „jakiś ty duży”, „nasz młody dorosły”, były standardem przy tego typu spotkaniach. Zawsze go śmieszyło „przerosłeś już nawet tatę”, jakby osiągnięcie poziomu 168 cm było nie wiadomo jakim wyczynem.

Mimo całego zamieszania panującego w pokoju gościnnym, Grzesiek zastanawiał się nad wyjątkowym brakiem harmidru, który zwyczajowo rozsadzał czaszkę młodzieńcowi za każdym razem jak był zmuszony pozostawać w odległości stu metrów od tych potworków. Brakowało w tej całej atmosferze krzyków wydawanych przez maluteńkie gardełka i bieganiny ich maleńkich właścicieli.

W końcu przyszedł czas spotkać się twarzą w twarz z bestią. W końcu to urodziny i przydałoby się wręczyć prezent składając mniej lub bardziej standardowe życzenia. Osobiście planował powiedzieć „wszystkiego najlepszego” i uciec jak najdalej od gówniarzerii. Spodziewał się, że przywita ich salwa resorówek, albo innej, mniej lub bardziej zmyślnej amunicji. Nie daj boże jak ktoś kupił malcom repliki ASG.

Stąd też spotkało go wielkie zdziwienie, gdy po otworzeniu drzwi od dziecinnego pokoju nie uderzyła go żadna niebezpieczna zabawka. Trójka malców o twarzach aniołków siedziała na podłodze i bawiła się wielką śmieciarką. Coś nieprawdopodobnego. Krzysiek, najmłodszy ze śmieciarzy i solenizant za razem, wstał i grzecznie podszedł do drzwi. Życzenia rodziców Grześka były niezwykle rozwlekłe i puste, bez polotu. Za to książeczka z obrazkami przypadła malcowi szczególnie do gustu. Siostra też jakoś specjalnie się nie wysiliła, ale Krzyś uradował się bardzo widząc czerwone Ferrari F-50. Mleczne ząbki błysnęły w przepięknym uśmiechu, a usteczka złożyły się w proste „ciekuje”.

Ludzie wchodzili i wychodzili. Przyszła kolej Grześka, ostatniego z gości. Był tak zauroczony małym człowieczkiem, że od razu porzucił pomysł o wypowiedzeniu półgębkiem paru słów i rzuceniu się do taktycznego odwrotu. Musiał wysilić się na coś więcej.

- Krzysiu, ile to już masz latek? – zaczął trochę niezręcznie. Na myśl nasunął mu się wizerunek grubej ciotki z nad morza, która zaraz przystąpiłaby do maltretowania policzków obiektu chwilowego zainteresowania. Chociaż zaraz potem można było zwyczajowo liczyć na niemały zastrzyk gotówki.

- Ctejy. – wzrok Krzysia lustrował powolutku sylwetkę kuzyna, jakby czegoś szukając. Pełen wdzięczności uśmiech powoli zamieniał się w maskę wyważonego oczekiwania.

- W takim razie Krzysiu, dużo zdrowia, szczęścia, pomyślności. Życzę Ci, żeby droga Twego życia usłana była płatkami róż zamiast cierniami, żeby wszelkie nieszczęścia omijały Cię szerokim łukiem, a szczęśliwe chwile co i rusz na Ciebie wpadały. Mam również szczerą nadzieję, że spełnią się wszelkie Twoje życzenia, w szczególności te najskrytsze. – swoją tyradę Grzesiek zakończył zmierzwieniem blond włosów aniołka stojącego przed nim i pocałunkiem złożonym na czułku.

Grzesiek już miał się odwracać, kiedy w pokoju zgasło światło. Paliła się już tylko czerwona lampka w rogu pomieszczenia rzucająca złowrogie cienie na ściany. Koło pstryczka stał Karol, najstarszy z najmłodszych, z twarzą wykrzywioną w iście okrutnym uśmiechu. Grzesiek wyłapał ruch ręką Krzysia, który otarł czoło z pocałunku. Nie wyglądał już jak aniołek. Zmierzwione włosy nadawały mu wygląd szaleńca, który pozostawił za sobą wyłamane kraty wariatkowa. Intensywny wzrok przewiercał Grześka na wylot. Nie było to bynajmniej spojrzenie pełne miłości. W taki sposób patrzą raczej seryjni mordercy tuż przed dokonaniem krwawego czynu na najświeższej ofierze.

Tymczasem, Jędruś, siedzący dotychczas pod ścianą wstał i począł okrążać Grześka. Zajął strategiczną pozycję obok piętrowego łóżka przy skrzyni z drewnianymi klockami. Jednym ruchem ręki zrzucił ciężką drewnianą pokrywę i zanurzył ręce w improwizowanej amunicji.

- Zignorowałeś ostrzeżenie. – wzrok malca spoczął na lewym przedramieniu Grześka, które zapiekło nagłym bólem, jakby ktoś przystawił rozżarzoną żagiew do jego ciała. W pomieszczeniu zapanowała straszliwa duchota i gorąco. Skojarzyło mu się z siedzeniem przy ognisku w niezbyt bezpiecznej odległości. - Nie złożyłeś daniny. Ponownie. Zostaniesz ukarany. – słowa wydobywające się z ust Krzyśka były pozbawione tego słodkiego dziecięcego akcentu i seplenienia. Wręcz przeciwnie. Grzesiek jeszcze nie słyszał głosu tak pełnego jadu i nienawiści jak teraz. To było przerażające. Czerwone światło bijące od lampy wyostrzyło rysy dziecka. Nie stał przed nim anioł, lecz diabeł wcielony. Na twarzy Krzysia pojawił się szeroki uśmiech, ukazujący błyszczące zęby. Nie, nie zęby. Szereg kłów, drapieżnych jak u wilka.

Grzesiek odwrócił się. Musiał się stąd wydostać, uciec. Na drodze stanął mu Karol. W dłoniach dzierżył kij do mini bilardu. Silne uderzenie w rzepkę kolanową sprowadziło Grześka do parteru. Coś twardego uderzyło go w skroń. Na podłogę upadł drewniany klocek wielkości piłeczki tenisowej. Niestety nie był równie miękki i kulisty. Poczuł jak po twarzy spływa mu coś gęstego. Świat zaczął powoli wirować. Upadł na plecy. Kolejne uderzenie kijem złamało mu nos. Ostrzał klockami nie ustępował. Grzesiek nie miał siły się bronić, nie miał siły krzyczeć. I tak nikt by go nie usłyszał – zmysły przytłumione dużymi dawkami alkoholu i głośna muzyka. Odsiecz nie nadejdzie.

Obraz powoli się ściemniał. Nim Grzesiek zapadł całkowicie w mrok zobaczył przyglądającego się z wysokości Krzyśka. Jego twarz była lekko wydłużona, oczy płonęły wewnętrznym światłem. Wszystko to mogło być wywołane czerwoną poświatą wypełniającą pokój, ale coś tu nie pasowało. Coś było zupełnie nie na miejscu. Jakiś drobny szczegół nie dawał Grześkowi spokoju.

Na jego twarz spadła śmieciarka. Kto by pomyślał, że ta kupa plastiku będzie tyle ważyć. W tym momencie, będąc już na granicy świadomości, dotarło do niego, że spod zmierzwionych włosów Krzyśka wystają małe, lekko zakręcone różki.

Głośny śmiech, przyprawiający o gęsią skórkę, towarzyszył Grześkowi w podróży w ciemność.

* * *

Drzwi od pokoju dziecięcego stanęły otworem wpuszczając trochę powietrza do dusznego pomieszczenia. Trójka malców siedziała na dywaniku i budowała wielki garaż z klocków dla śmieciarki. Rozradowane twarze i głośny śmiech sprawiały, że nie można było oderwać oczu od bawiących się brzdąców.

- Uff, ale tu gorąco. Uchylę okno, bo się jeszcze podusicie. – matka Grześka przemknęła tanecznym krokiem między malcami i uchyliła okno. Chłodny wiatr poruszający delikatnie firankami obniżył znacznie temperaturę panującą w pokoju, tak że można było już w miarę normalnie oddychać. – Biedactwa, nikt się Wami nie zajął. Przyszłam się pożegnać w imieniu moim, wujka i naszej córeczki. Taksówka już na nas czeka. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego. Pa.

Wychodząc, nie dostrzegła rubinowej plamy na żółtej karoserii plastikowej śmieciarki, która właśnie parkowała w drewnianym garażu. Chociaż to i tak nie miałoby żadnego znaczenia.

czwartek, 23 grudnia 2010

Przedświąteczna Katastrofa Podróżnicza

Miałem sen, tego jestem pewny. Ale jaki? Nie mam zielonego pojęcia – nie utrwaliłem go sobie, nie zapamiętałem. Z resztą to i tak nieważne. Niechby mi się śniło nawet, że Jenifer Aniston postanowiła odkryć przed moją skromną osobą swoje wdzięki, i tak nie doczekałem finału. W widziadła senne zakradła się, bowiem, fałszywa nuta – fajna, nie ukrywam, ale w tamtym momencie zupełnie niechciana. Pierwsze takty Show me the Money Peteya Pablo skutecznie wyrwały mnie z krainy nocnych marzeń. Kumpel uznał, że 05:30 jest odpowiednim momentem na sprawdzenie czy już raczyłem się obudzić. Przekląłem w tym momencie swój telefon, kumpla i cały świat w ogóle, ale trzeba było wstać z łóżka. Pociąg do Przemyśla przecież nie poczekałby na mnie.

Zjadłem szybkie acz treściwe śniadanko, dopakowałem resztę rzeczy, pozbierałem wszelkie pierdółki, które mogłyby mi się przydać i ogarnąłem pokój. Wszystko po ciemku i w zupełnej ciszy – nie chciałem budzić współlokatora, choć nie ukrywam, fajnie by było, gdyby ktoś podzielił ze mną ból zbyt wczesnego wstawania. Przygotowania zajęły mi jakąś godzinkę. Pozostało już tylko czekać. Internetowy rozkład jazdy PKP powiedział mi, że TeeLKa odjeżdża z głównego o 07:29. Bilet miałem, więc mogłem pojechać sobie na luzie tramwajem o siódmej. Nie było, gdzie się spieszyć.

Pięć minut później w pokoju rozległ się dźwięk dzwonka mojego telefonu komórkowego. Odebrałem jak najszybciej mogłem, bo współlokator jeszcze sobie smacznie chrapał.
- Cześć, Oskar. Gdzie jesteś? – głos kumpla zdawał się emanować ciekawością i lekkim zniecierpliwieniem.
- W domu. – odpowiedziałem krótko i rzeczowo. Nie było sensu rozwodzić się dodatkowo nad moim obecnym położeniem geograficznym.
- A kiedy będziesz? – czyżbym wyczuł w jego głosie zaniepokojenie?
- A bo ja wiem, za 40 minut. – nic nie było w stanie zakłócić stoickiego spokoju, jaki mi się zawsze udziela, gdy jestem piekielnie śpiący.
- Za 40 minut? Zwariowałeś? Przecież pociąg odjeżdża za pół godziny. – jego słowa nie zrobiły na mnie zupełnie wrażenia. Pomyślałem po prostu, że bredzi.
- W Internecie stoi, że za prawie godzinę.
- A na dworcu, że za pół. – w tym momencie coś mnie ruszyło. A jeśli nie zmienili rozkładów internetowych? Przecież trwa to straszne zamieszanie na PKP. Chyba mam problem.
- Zdążę! – krzyknąłem do mikrofonu i się wyłączyłem.

Bieg z kilkudziestokilowym plecakiem nie jest rzeczą lekką i przyjemną. Na przystanek tramwajowy wpadłem zziajany, z językiem na brodzie i mroczkami przed oczami (nadmienię tu, że tańcowali z gwiazdami). A to przecież zaledwie siedemset metrów. No, ale jakby nie było, los się do mnie uśmiechnął. Zaraz podjechała „dziesiątka”, która miała mnie zawieźć pod budynek dworca głównego. Motorniczemu wyjątkowo się nie spieszyło, w związku z czym na każdym przystanku puszczałem pod nosem całkiem składne wiązanki. Niektóre chyba nawet opuściły moje najbliższe otoczenie i popłynęły przez wagonik. Wnioskuję to z dość nieprzychylnych spojrzeń współpasażerów. Mówi się trudno. Nie miałem wtedy zbyt dobrego nastroju.

W końcu dotarłem na przystanek końcowy. Oczywiście cały tramwaj wybrał sobie akurat ten przystanek, żeby opustoszeć. Przyznam, że straciłem cierpliwość i po prostu, korzystając z dodatkowego obciążenia, przebiłem się niczym czołg na początek tej rzeki ludzi. Zostały mi dwie minuty do odjazdu. Mimo że kumpel powiedział (tak, dzwonił chyba ze trzy razy jak się wlokłem MPK), że postara się wyprosić u kogo trzeba, żeby jeszcze chwilę poczekali z odjazdem, wolałem nie testować dobroci kolejarzy i sprintem rzuciłem się w kierunku peronu pierwszego. Pociąg już stał na właściwym torze. Zdążyłem, ale żeby nie było za dobrze, musiałem jeszcze biegiem minąć trzy wagony sypialne. Jak wsiadałem do pociągu, konduktor zmierzył mnie jeszcze wzrokiem, jakbym się urwał z niewiadomo jakiej choinki.

Minutę później już jechaliśmy. Zostawiliśmy za sobą szary dworzec. Za oknem przesuwały się powoli kamienice, kościoły, Wisła, bloki, fabryki. Opuszczaliśmy Kraków. Niestety, coś nie mogliśmy go opuścić. Pierwsza stacja – Kraków Płaszów i ponad półgodzinne stanie. Musieliśmy czekać na jakiś opóźniony pociąg, żeby ludzie mogli się poprzesiadać. Byłem zły z powodu coraz bardziej narastającego opóźnienia, ale najbardziej mnie wkurzała świadomość, że gdybym postanowił jechać z Płaszowa, a nie z głównego, nie musiałbym się tak spieszyć i dodatkowo zaoszczędziłbym dwa złote na bilecie. No, ale kto by to przewidział?

Potem już jechaliśmy w miarę luźno. Nie nabieraliśmy dodatkowego opóźnienia, ale też nie zmniejszyliśmy deficytu czasowego. Problemy pojawiły się na nowo dopiero za Jarosławiem. Kurczę, a byliśmy już tak niedaleko od domu. Nagle pociąg stanął w szczerym polu. W sumie nic dziwnego, dosyć często robią sobie takie pikniki. Stwierdziliśmy z kumplem, że pewnie znowu trzeba kogoś przepuścić. Czekaliśmy, minuty mijały, a tu nic. Po prostu staliśmy. Żadne pociągi nas nie mijały. Gdyby nie to, że świeciło słońce i pora w ogóle była nie taka, to pomyśleć by można było, że trafiliśmy do jakiegoś horroru. Przypomniał mi się w tym momencie Nocny pociąg z mięsem w reżyserii Ryuheia Kitamury. Oj, przydałaby się jakaś akcja, bo zaczynało robić się dosyć nudnawo. Zamiast spodziewanego mordercy w naszą stronę zbliżał się jegomość z dobrze odżywionym brzuszkiem i sumiastym wąsem, ot taki szlachetka i informował każdego, kto chciał słuchać, że nie pojedziemy dalej, bo mamy awarię. Zaraz też zaczął komentować zachowanie konduktorów, którzy zamknęli się w swoim przedziale i nie raczyli zakomunikować pasażerom o zaistniałym problemie, a używał przy tym dość niewybrednego słownictwa. Koniec końców, drzwi przedziału służbowego stanęły otworem i ukazały się nam posępne oblicza. I rzeczywiście, nie jedziemy dalej, bo doszło do uszkodzenia pantografu i nie wiadomo, kiedy zostanie naprawiony. Fajniutko.

Pootwieraliśmy okna, jako że zaczęło się robić dosyć dusznawo. Wbrew pozorom słoneczko potrafi całkiem nieźle przysmażyć nawet w grudniu. Po paru minutach konduktor oświadczył, że kto chce może się przesiąść do osobówki, która podjedzie za kwadrans. Wszyscy, jak jeden mąż, z niewysłowionym entuzjazmem na twarzy, poczęli przygotowywać się do przesiadki. Zaraz korytarze się zapełniły, przez co zrobiło się jeszcze duszniej, no ale zaraz miał nadejść ratunek. Piętnaście minut później zostaliśmy poinformowani, że osobowy już jedzie i będzie za dziesięć minut. Zachciałem krzyczeć, ale wolałem się już nie wydurniać, więc milczałem. Konduktor chciał pokazać, że też jest człowiekiem i zaczął do mnie i kumpla nawijać, że żona będzie się znowu wkurzać, że na piwko nie wyskoczy, że praca do dupy i takie tam. Pełni współczucia ograniczyliśmy się do grzecznościowego przytakiwania głowami. Okazało się, że nie jesteśmy jedynymi z takim problemem. Osobowy w Przeworsku w tym momencie borykał się z tą samą kabałą, co my. Przecież to jakiś żart. Rozumiem, jeden pociąg, ale dwa? W tym samym czasie? Na tej samej trasie? Coś tu chyba jest nie tak, szanowne PKP.

No dobra, żeby nie było. Osobowy przyjechał, mimo że przestaliśmy już mieć nadzieję. Wspólnymi siłami przesiedliśmy się. Ehhh, ta wspólnota ludzka. Ciekawe dlaczego tylko najładniejsze dziewczyny były noszone na rękach. Upragniona osobówka. Pomijam to, że siedzenia były plastikowe (czyt. niewygodne jak cholera), a w oknach brakowało zasłon (czyt. trzeba było jechać z zamkniętymi oczami). Pomijam, że zatrzymywaliśmy się na każdej bzdurnej stacji, a jechaliśmy z prędkością wyciskającą łzy z oczu. Pomijam to wszystko, bo takie są uroki pociągów osobowych. Ważne jest, że w końcu dotarliśmy cało i zdrowo, w względnie dobrych humorach do celu. I nawet nie złamałem sobie nogi wysiadając na zasański peron.

Pozostaje mi w tym momencie zacytować kolejarzy z Grupy PKP, którzy w swoim liście piszą: „Wyrażamy nadzieję, że (…) w nadchodzące święta (…) wybierzecie się Państwo koleją, a czas spędzony w pociągu będzie chwilą wytchnienia przed spotkaniem w gronie rodziny.” No to po takich życzeniach i ostatniej podróży nie mogę zrobić nic innego, jak na czas świąteczny zaszyć się gdzieś głęboko pod ziemią i unikać rodziny jak ognia.

Wesołych Świąt tak BTW :D

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Los Wybrańca

Wiosną bieżącego roku połasiłem się na konkurs, który miał mi zapewnić darmową wejściówkę na Pyrkon (taki konwent fantasy w Poznaniu). Efektem jest poniższy tekst. Tak, wiem - krótki, ale taki był wymóg. Niestety, jury chyba nie przypadł do gustu, bo wejściówki nie dostałem, a przynajmniej nie tą drogą. Mnie tam się podoba. A Wam?

_____________________________________________________


Rozgrzana do czerwoności pułapka zbliża się z zawrotną prędkością do powierzchni nieznanej planety. Wewnątrz siedzi twardziel. Wysokościomierz wciąż przypomina o nieuchronnym. Na pułapie pięćdziesięciu metrów pilot klnie, a nazywa się Johnny.

Brak uderzenia. Jedynie lekkie szarpnięcie. Kokpit przyspawał się do kadłuba. Nie ma wyjścia – katapulta. Przebicie się głową przez twardy kokpit i awaria spadochronu nie wróżą nic dobrego. Czas na utratę przytomności.

Przebudzeniu towarzyszą zawroty głowy. Wszędzie piasek. Przed pilotem stoi postać odziana w burnus. Turban na głowie nie zakrywa długich, spiczastych uszu. Wredna twarz z szeroko rozstawionymi oczami przybiera grymas pseudo uśmiechu.

- Jestem Elrond, syn Earendila, ale możesz mi mówić El. Cieszę się, że cię widzę, Wybrańcze.

Na sekundę rysy twarzy pilota zmieniają konfigurację, ale zaraz kamienne oblicze opamiętuje się i wraca na swoje dotychczasowe miejsce.

- Mam nadzieję, że nie jesteś upośledzony? – pytanie zabija ćwieka Johnny’emu.

Elrond wzdycha i czyni Gest.

Johnny siedzi wygodnie w fotelu. Nie ma już piasku. Po obu stronach brukowanej drogi ciągną się kamienice. Nad nimi unosi się smog, a nad smogiem smok. Poziom abstrakcji wzrasta. Dźwięk klaksonu przerywa przedłużającą się ciszę. Nieopodal przejeżdża napędzana maszyną parową platforma osadzona na czterech kołach. Za sterami siedzi El. Stoi też obok Johnny’ego. Dwóch Elrondów? Trzeci macha ręką na czwartego, idąc w kierunku piątego. Ulica jest ich pełna.

- Co jest grane? Dlaczego ciebie jest tylu?

- Jestem jednym z wielu, a wielu tworzy jedność. W jedności siła.

- Eee, jasne. I co teraz?

Elrond czyni Gest. W powietrzu materializuje się zwój. Niewidzialna ręka rozwija majestatycznie zrolowany papier. Rozlega się wibrujący Głos.

EKHEM… EKHEM… ŚWIĘTY ZWÓJ W SWEJ MĄDROŚCI RZECZE: ELRONDZIE, DWIE BUŁKI I PASZTET!

Zamyślenie na twarzy Ela przechodzi powoli w zakłopotanie. Czyni Gest i zwój znika.

- Przykro mi, Wybrańcze. Muszę udać się na zakupy. Ty zaś uratuj świat.

- Ale co mam robić?

- Zacznij od porzucenia fotela.

Elrondzi znikają. Podobnie jak ulica, ale pojawiają się martwe drzewa. W pobliżu rozlega się wycie wilków. Na tle zachodzącego słońca przemykają cienie.

Strach, zagubienie, niepewność. On tego nie czuje. Opuszcza wygodny fotel. W jego rękach pojawia się laserowa pukawka. Czas przeładowania równy mikrosekundzie, kilometrowy zasięg, autocelowanie i siła rażenia równa serii puszczonej z kałacha. Niepokoi jedynie migoczący, czerwony napis na korpusie broni: BATERIE ROZŁADOWANE!

Cienie się zbliżają, a Johnny klnie.

Szarpnięcie, zawirowanie. Kamienne ściany napierają na Wybrańca. Ktoś kroczy w mroku. Płomień świecy wydobywa na moment zarys sylwetki. Obfita peleryna rozmiarem podobna zasłonie okna biurowego otula szczupłe, nieproporcjonalnie zbudowane ciało. Koślawa twarz naznaczona czerwonymi oczami kryje się w cieniu kapelusza o szerokim rondzie, a przerośnięte kły szpecą i tak szpetny uśmiech. Krew zaczyna szybciej krążyć w ciele Johnny’ego.

- Ktoś ty?

- Alucard. Zdaje się, żem twym wybawcą. Czy tego chcesz czy nie, tyś mym dłużnikiem. – mrożący krew w żyłach śmiech rozlega się w zbyt małym pomieszczeniu.

Nagle daje się słyszeć coś jakby buczenie sprasowane z bzyczeniem. Cienki, zielony snop światła przecina ciemność i przy okazji Alucarda, który rozpada się na stado nietoperzy niknących szybko w mroku.

- Nie bój się. Jestem Jedi. – Na końcu bzycząco buczącego snopa światła znajduje się stary jegomość. Długa broda spływa kaskadą na obfite szaty płowego koloru.

- To był wampir?

- Tak, mój młody padawanie. I to sam Dracula!

- Ale mówił, że…

- … Nazywa się Alucard? Myślał, że zdoła oszukać Zakon Jedi. Pięć lat zespół kryptologów rozszyfrowywał tę zagadkę. Stosując najszybsze komputery i najbardziej wyszukane algorytmy odkryliśmy, że Alucard to w istocie Dracula! I jak?

- Eee, wystarczyło przeczytać to wspak.

- Hmm… Genialne! Musimy cię wcielić do jednostki, ale najpierw uratuj świat, młody padawanie.

- Co mam zrobić?

- Uratować świat, młody padawanie.

- To już słyszałem, ale jak?

- Na szczycie wieży znajduje się urządzenie masowej zagłady. Tylko ty możesz nas uratować. Ruszaj, młody padawanie.

Johnny wybiega z pomieszczenia. Z ciemności wyłaniają się kręte schody. Biegnie na oślep. Na zmianę, potyka się i klnie. Milion stłuczeń później dobiega na samą górę. Drzwi na wprost i po lewej. Te ostatnie się otwierają. Do Johnny’ego szczerzy się Jedi.

- Czemu nie pojechałeś windą? No nic, niech Moc będzie z Tobą!

Drzwi się zamykają.

Pomieszczenie niebędące kabiną windy promieniuje białą jasnością. Środek owalnej komnaty zajmuje holograficzna postać. Johnny marszczy brwi. Sylwetka zdaje się mu być znajoma.

Johnny, jestem twoim ojcem

- Naprawdę? – nadzieja miesza się z zakłopotaniem.

Nie, jaja sobie robię. – mechanicznie brzmiący śmiech huczy w głowie twardziela.

- Przybyłem rozbroić urządzenie masowej zagłady.

Wiedziałem. W porządku. Zdefiniuj TU.

- Co?

Rzeczywiście, jesteś upośledzony. Cóż, miło było poznać.

- Tu? Gdzie jestem? Gdzie, do cholery, jestem?

- Jaśku, wstawaj! Zaraz prelekcja!

- Co? Gdzie? Gdzie ja jestem?

- No jak to, gdzie? Na Pyrkonie!

piątek, 17 grudnia 2010

Konsekwencje niesłuchania

A mówili, żebym uważał. Mówili, że jak już idę na wykład, to żebym słuchał. Jaki jest sens chodzić na zajęcia dla samego faktu chodzenia. Za każdym razem brałem książkę, siadałem z tyłu i zatapiałem się w lekturze. Zawsze się dziwili: po kiego diabła iść na wykład, żeby poczytać książkę? Zwłaszcza, że obecność jest nieobowiązkowa. Miałem to gdzieś. Może wydawało mi się, że jestem fajny. Nie. To chyba nie to. Nie wiem, co w tym widziałem. Może w ten sposób uspokajałem sumienie? Hmm, to brzmi sensownie. Ale nieważne. Istotne jest natomiast to, że nie słuchałem. Zawsze byłem zajęty czymś innym. I gdyby nie to, teraz bym…

Zacznijmy może od początku. Piąty semestr studiów okazał się najgorszym z dotychczasowych. Jednak to nie zajęcia czy nawał pracy były tego powodem, a moje lenistwo, pogłębiające się z roku na rok. To wszystko przez jakże fascynujący kierunek, jaki przyszło mi studiować. Często się zastanawiałem, dlaczego? Dlaczego wybrałem akurat to? Nigdy nie uzyskałem odpowiedzi. Niestety, tak to już jest. Człowiek czasem robi głupie rzeczy, a później nie może dojść powodów.

Wracając do wątku: z rzadka chodziłem na uczelnię. Zajęcia, na których byłem przesypiałem, bądź spędzałem na czytaniu polskiej fantastyki. Zbyt duża ilość nieobecności straszliwie utrudniała zaliczanie kolejnych kolosów. Notatki. Wieczna pogoń za notatkami. Gdyby nie litość znajomych, nie pozaliczałbym ćwiczeń i laborek. Udało się. Przyszedł czas na sesję. W perspektywie sześć egzaminów. Trzeba się było wziąć do roboty i podreperować stan wiedzy. I znowu pogoń za notatkami. Już na pierwszym roku nauczyłem się, że nauka z książek nic nie daje. Pytania i tak są zawsze z materiału przerobionego na wykładach, który z rzadka pokrywa się z zawartością literatury, albo jest po prostu doskonałym jej streszczeniem.

Sesja jakoś szła. Trzy godziny nauki, dwugodzinny film, ponowne spotkanie z notatkami, obiad, nauka, kolacja i sen. Rano egzamin i później znowu rytuał kucia. Odcyfrowywałem tony notatek, przeprowadzałem liczne analizy, starając się dociec, co autor miał na myśli. W pewnym momencie stałem się zupełnie nieczuły na brak znajomości ortografii, gramatyki czy języka polskiego w ogóle. To było jak trans, ale skutkowało. Mimo zmarnowanych czterech miesięcy, przez sesję szedłem jak burza. Wyniki powyżej oczekiwań. Pewnie większość była naciągana – wykładowcy coraz częściej popadają w manierę „byle na korzyść studenta”. Jak dla mnie bomba.

W końcu przyszedł czas na szósty egzamin – ostateczne starcie. Przedmiot nie był zbyt trudny. Nauka, a właściwie czytanie notatek zajęło mi sumarycznie trzy godziny. Właściwie tyle, co nic. Bardzo intuicyjny materiał. Przed snem obejrzałem jeszcze film. Pamiętam, że był to „Wieczny student”. Świetna komedia tak nawiasem mówiąc. Oczywiście jeśli ktoś lubi głupie, amerykańskie filmy o studentach, imprezach i wariackich pomysłach. Po filmie naszła mnie refleksja. Jak by to było być takim Vinem Wilder’em? Studiować i studiować. Nie, nie mówię o robieniu kariery naukowej, tylko o ciągłym studiowaniu. Zabawa przez cały czas. Z początku wydało mi się to fajną sprawą, ale potem doszedłem do wniosku, że szybko by mi się znudziło. Już teraz, często nie mam, co z sobą zrobić. Może by tak drugi kierunek, może jakaś praca, a może zabrałbym się w końcu za napisanie tej upragnionej książki? Koniec końców, nic z tym nie robiłem.

Ale znowu odbiegłem od tematu. Dzień egzaminu. Wstałem wcześnie rano. Za oknem padał śnieg. Ot, prószył sobie powiększając powoli warstewkę białego puchu na chodnikach. Nie jestem jednak meteorologiem, a i czasu nie miałem za bardzo na podziwianie piękna zimy. Szybki prysznic postawił mnie w stan używalności, a lekkie śniadanko zapełniło dziurę w brzuchu. Została mi godzina do egzaminu, kiedy stałem wystrojony w garnitur przy drzwiach wejściowych do mieszkania. Skoro tak wyszło, to postanowiłem wyjść szybciej, pogadać z kumplami, pośmiać się, zabawić się w zgadywanie treści pytań. Założyłem płaszcz, owinąłem się szalikiem, na głowę naciągnąłem czapkę.

Kiedy wyszedłem na zewnątrz, pomyślałem, że niczym bohater tego filmu z szafą i lwem w tytule, przeniosłem się do innego świata. Wszystko było białe. Lekki opad śniegu zamienił się w prawdziwą zamieć. Silne podmuchy wiatru targały płaszczem. Po chwili, niczym bałwan, byłem cały oblepiony śniegiem. Na szczęście nie miałem daleko do uczelni. Wystarczyło przejść przez jezdnię i byłem na miejscu. Musiałem się mocno zapierać, żeby zrobić krok, ale miarowo posuwałem się do przodu. W efekcie dziesięciominutowa podróż zamieniła się w niemal półgodzinną mordęgę. Czułem się jak jeden z tych szaleńców, co spędzają wolny czas na Grenlandii.

Pod salą stała mała grupka znajomych gorączkowo rozprawiająca na tematy mi jeszcze nieznane. Będąc bardziej niż chętny przywitać się i włączyć do dyskusji ruszyłem w ich stronę. Jak się okazało rozmowa dotyczyła ostatnich zajęć i zagadnień tam poruszanych. Nie ważne o co chodziło. Ważny jest natomiast temat, na który dyskusja zaraz zeszła. A mianowicie indeksy i konieczność ich okazania przed wstępem na salę egzaminacyjną. Momentalnie zrobiło mi się gorąco. Jak to? Kiedy coś takiego było mówione? Jak się okazało, na przedostatnim wykładzie profesor wydał takie rozporządzenie. Zdaje się, że wtedy czytałem świeżo zakupioną antologię z Fabryki Słów.

Musiałem przystąpić do egzaminu, jeśli chciałem mieć coś takiego jak ferie. Potrzebowałem więc indeksu. Jak pamiętacie do domu nie miałem daleko, ale warunki nie były zbyt zachęcające. Niestety, nie miałem wyboru. Ponownie się ubrałem, szyję byle jak owinąłem szalikiem i wybiegłem z uczelnianego budynku. Szedłem z wiatrem, więc nie było w sumie tak źle. Śnieg sypał się z nieba tak gęsto, że ledwo widziałem, co się działo parę metrów dalej. Biegłem, musiałem zdążyć – spóźnienia nie były tolerowane przez profesora. Przez głowę przelatywał ciąg myśli związanych z moją osobą trwoniącą ferie na naukę głupiego przedmiotu. Wybiegłem na drogę. Pamiętam, że kątem oka zobaczyłem jakiś ruch po prawej stronie i usłyszałem dźwięk – coś na kształt snowboardu sunącego po śniegu.

Teraz jestem tu i nie mam pojęcia, gdzie owo tutaj się znajduje. Mam zamknięte oczy, a mimo to widzę. Niesamowicie jasne światło pali mnie całego. Na szczęście, co jakiś czas owa jasność jest zastępowana obrazami. Obrazami dobrze mi znanymi. Jako berbeć płaczę w wózku, rodzice zmieniają mi pieluchy, bawię się drewnianymi klockami, szkoła podstawowa, koledzy, twarze, które już dawno zapomniałem, gimnazjum, pierwszy browar, liceum, moja miłość, studniówka, seks, matura, studia, picie, imprezy, jeszcze więcej seksu. Obrazom nie towarzyszy żaden dźwięk. Widzę zdarzenia, które niedawno wam opisałem. Śnieg jednak już mi nie przeszkadza. Obraz jest doskonały. Widzę chodnik, jezdnię, przechodniów. Widzę ten pieprzony samochód. Znów pojawia się jasność, która powoli ciemnieje i pozostaje mrok. Nic już nie widzę. Nie mogę otworzyć oczu, nie mogę się poruszyć.

Mówili, żebym uważał, ale ja nigdy nie słuchałem. Zawsze byłem zajęty czymś innym. I gdyby nie to, teraz bym żył.