piątek, 31 grudnia 2010

Danina

- Nigdzie nie jadę, nie ma szans. Nie chce mi się jechać do wujka. – Grzesiek stał obok rozjarzonej choinki, ciężkiej od kiczowatych, bazarowych ozdóbek i mówił do ojca wpatrującego się pustym wzrokiem w nowy telewizor plazmowy. Histeryczny męski śmiech wkomponował się doskonale w dialog pochodzący z jednej z tych głupich komedii emitowanych co święta. Spojrzenie postawnego mężczyzny, rozwalonego swobodnie w zielonkawym fotelu, leniwie przeszło z telewizora na syna.

- Nie jedziemy do wujka, tylko do Krzyśka. Teraz ja mówię! – słowa protestu utknęły Grześkowi w gardle. – Też jedziesz, bo ktoś musi nas zawieść. Ja przecież nie będę prowadził.

- Bo co? Nie możesz przegapić okazji do wychylenia paru głębszych? – Grzesiek za późno zdał sobie sprawę, że nie powinien był tego mówić. Może gdzie indziej, w innym domu, uszłoby mu na sucho, ale nie tu. W tej rodzinie nie można było sobie żartować. Ironia i sarkazm trafiły do indeksu zakazanych figur literackich, a inkwizycja czuwała. Wolność słowa, tak charakterystyczna we współczesnym świecie, praktycznie tu nie istniała. Właściwe żadna wolność tu nie istniała. Prawie jak w Chinach. Przynajmniej nie karano tu śmiercią.

- Milcz, bezczelny gówniarzu! Jak śmiesz! – Grzesiek nie przypuszczał, że ojciec jest w stanie tak szybko porzucić wygodne legowisko. Już po chwili dziewiętnastolatek stał opierając się plecami o ścianę i przyciskał dłoń do zaczerwienionego policzka. Krew z rozciętej wargi płynęła powolnym strumieniem po nagim podbródku i kapała, tworząc na jasnych panelach rubinowe kleksy. – Idź się doprowadzić do porządku. Za pół godziny wychodzimy. To rozkaz! – ojciec był wysoko postawionym oficerem wojskowym. Przed emeryturą oczywiście. To było widać już na pierwszy rzut oka.

Idąc do ubikacji minął wchodzącą do mieszkania matkę. Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Ciężkie torby z zakupami zaprzątały w tym momencie całą jej uwagę. Grzesiek podziwiał jej opanowanie i zdolność do aklimatyzacji. Nie było warunków, do których matka nie mogłaby się przyzwyczaić. Czasami żałował, że nie odziedziczył tej umiejętności do całkowitego odcinania się od świata zewnętrznego.

Przemył pod letnią wodą twarz. Krwawienie z wargi ustało, ale z powoli tworzącym się siniakiem nie można było nic zrobić. Już i tak nikt nie zwracał uwagi na takie drobne obrażenia. Twierdzono, że to dobra szkoła dla syna, że nauczy się w ten sposób prawdziwego życia. Wymył jeszcze szybko zęby, spojrzał w lustro, westchnął i wyszedł. To wszystko też już nie robiło na nim większego wrażenia. Mógł trafić gorzej.

Przygotowania do wyjścia trwały pełną parą. Rodzice biegali po mieszkaniu starając się skompletować garderobę. Siostra była zajęta pakowaniem Ferrari F-50 firmy Hot Wheels w papier ozdobiony malunkami miniaturowych dinozaurów. Słodkie. Grzesiek pokręcił głową i z rezygnacją zamienił spodenki Adidasa na jeansy Wranglera, koszulkę polo na białą koszulę i czarną marynarkę. Nie cierpiał chwil takich jak ta. Zaraz przed wyjazdem, nie ważne jakim, świat stawał na głowie. Zupełna gorączka podróżna. Niecenzuralne słowa przetaczały się przez całe mieszkanie. Najprawdopodobniej całe osiedle już wiedziało, że Roweccy gdzieś wyjeżdżają. Atmosfera świąt Bożego Narodzenia umarła. Właściwie to umarła dawno temu. Może z dziesięć lat?

Jazda samochodem przebiegała równie nerwowo, co rytuał zbierania się. Grzesiek dostał prawo jazdy parę miesięcy wcześniej, ale nadal nie ufano mu. Nie był jeszcze kierowcą. Praktykował, jak mawiali rodzice. Musiał jeszcze zdać egzamin przed ojcem-generałem. Co chwila raczono go złotymi radami wykrzyczanymi tubalnym głosem ojca, bądź piskliwym głosikiem matki. Horror. Śnieg sypał jak nigdy, ograniczając widoczność, co wprowadzało dodatkową nerwowość. Śliska nawierzchnia nie ułatwiała zadania. Wiedział, że najmniejszy poślizg, najdrobniejsza utrata panowania nad samochodem, pozbawi go prawa jazdy do końca życia.

Wjeżdżając na osiedlowy parking, Grzesiek odetchnął z ulgą, a przekręcenie kluczyka w stacyjce odebrał jako zbawienie. Chwila wytchnienia nie trwała długo. Wysiadając z samochodu przypomniał sobie do kogo przyjechał. Prawa dłoń bezwiednie powędrowała do lewego przedramienia. Mina mu zrzedła. Teraz najgorsza część wieczoru. Może jakby sprytnie to rozegrał mógłby spędzić czas w ubikacji czytając program telewizyjny, albo coś w tym rodzaju.

Rozpoczęła się wspinaczka na czwarte piętro niedawno wybudowanego bloku. Schludnie wysprzątana klatka schodowa i przeróżna roślinność w donicach na półpiętrach i parapetach dawały złudzenie normalności. Pozorne złudzenie. Grzesiek wiedział, że ponad połowa mieszkań wynajmowana jest przez rodziny patologiczne, ale w sumie mało kto zwracał uwagę na sąsiadów, na cudze zło. Liczy się przecież tylko własne dobro. Ludzie są urodzonymi egoistami.

Drzwi otworzył wujek Jacek. Uśmiechnięta twarz pokryta była czerwonawymi rumieńcami, co sugerowało, że impreza już trwała i była suto zakrapiana. Wujek przemieścił swoje klockowate ciało, kolesia z siłowni, żeby goście mogli w miarę swobodnie stanąć w wąskim przedpokoju. Pozdejmowane kurtki wylądowały na tandetnych pozłacanych wieszakach po pięćdziesiąt groszy za sztukę. Pod komodą panował zupełny chaos złożony z męskich i damskich butów zimowych i bucików, wyglądem nasuwających skojarzenia o skarłowaciałych, ekstrawaganckich obywatelach jakiegoś Tadżykistanu. Właściwie nikt nie zwrócił na to uwagi, ale Grzesiek wiedział, że trzy pary kolorowych kozaczków oznaczają kłopoty, i to poważne.

Rundka po pokoju pełnym gości zaowocowała lekkimi zawrotami głowy dziewiętnastolatka. W głowie Grześka pojawiła się myśl, że większe stężenia alkoholu w powietrzu panują już chyba tylko na miejskich wytrzeźwiałkach. Grzesiek cierpliwie znosił poklepywania, poszturchiwania i całusy bliższych i dalszych członków rodziny. Nie spodziewał się, że czyjaś rodzina może być tak liczna, a już na pewno nie jego. Słowa: „aleź ty wyrósł”, „jakiś ty duży”, „nasz młody dorosły”, były standardem przy tego typu spotkaniach. Zawsze go śmieszyło „przerosłeś już nawet tatę”, jakby osiągnięcie poziomu 168 cm było nie wiadomo jakim wyczynem.

Mimo całego zamieszania panującego w pokoju gościnnym, Grzesiek zastanawiał się nad wyjątkowym brakiem harmidru, który zwyczajowo rozsadzał czaszkę młodzieńcowi za każdym razem jak był zmuszony pozostawać w odległości stu metrów od tych potworków. Brakowało w tej całej atmosferze krzyków wydawanych przez maluteńkie gardełka i bieganiny ich maleńkich właścicieli.

W końcu przyszedł czas spotkać się twarzą w twarz z bestią. W końcu to urodziny i przydałoby się wręczyć prezent składając mniej lub bardziej standardowe życzenia. Osobiście planował powiedzieć „wszystkiego najlepszego” i uciec jak najdalej od gówniarzerii. Spodziewał się, że przywita ich salwa resorówek, albo innej, mniej lub bardziej zmyślnej amunicji. Nie daj boże jak ktoś kupił malcom repliki ASG.

Stąd też spotkało go wielkie zdziwienie, gdy po otworzeniu drzwi od dziecinnego pokoju nie uderzyła go żadna niebezpieczna zabawka. Trójka malców o twarzach aniołków siedziała na podłodze i bawiła się wielką śmieciarką. Coś nieprawdopodobnego. Krzysiek, najmłodszy ze śmieciarzy i solenizant za razem, wstał i grzecznie podszedł do drzwi. Życzenia rodziców Grześka były niezwykle rozwlekłe i puste, bez polotu. Za to książeczka z obrazkami przypadła malcowi szczególnie do gustu. Siostra też jakoś specjalnie się nie wysiliła, ale Krzyś uradował się bardzo widząc czerwone Ferrari F-50. Mleczne ząbki błysnęły w przepięknym uśmiechu, a usteczka złożyły się w proste „ciekuje”.

Ludzie wchodzili i wychodzili. Przyszła kolej Grześka, ostatniego z gości. Był tak zauroczony małym człowieczkiem, że od razu porzucił pomysł o wypowiedzeniu półgębkiem paru słów i rzuceniu się do taktycznego odwrotu. Musiał wysilić się na coś więcej.

- Krzysiu, ile to już masz latek? – zaczął trochę niezręcznie. Na myśl nasunął mu się wizerunek grubej ciotki z nad morza, która zaraz przystąpiłaby do maltretowania policzków obiektu chwilowego zainteresowania. Chociaż zaraz potem można było zwyczajowo liczyć na niemały zastrzyk gotówki.

- Ctejy. – wzrok Krzysia lustrował powolutku sylwetkę kuzyna, jakby czegoś szukając. Pełen wdzięczności uśmiech powoli zamieniał się w maskę wyważonego oczekiwania.

- W takim razie Krzysiu, dużo zdrowia, szczęścia, pomyślności. Życzę Ci, żeby droga Twego życia usłana była płatkami róż zamiast cierniami, żeby wszelkie nieszczęścia omijały Cię szerokim łukiem, a szczęśliwe chwile co i rusz na Ciebie wpadały. Mam również szczerą nadzieję, że spełnią się wszelkie Twoje życzenia, w szczególności te najskrytsze. – swoją tyradę Grzesiek zakończył zmierzwieniem blond włosów aniołka stojącego przed nim i pocałunkiem złożonym na czułku.

Grzesiek już miał się odwracać, kiedy w pokoju zgasło światło. Paliła się już tylko czerwona lampka w rogu pomieszczenia rzucająca złowrogie cienie na ściany. Koło pstryczka stał Karol, najstarszy z najmłodszych, z twarzą wykrzywioną w iście okrutnym uśmiechu. Grzesiek wyłapał ruch ręką Krzysia, który otarł czoło z pocałunku. Nie wyglądał już jak aniołek. Zmierzwione włosy nadawały mu wygląd szaleńca, który pozostawił za sobą wyłamane kraty wariatkowa. Intensywny wzrok przewiercał Grześka na wylot. Nie było to bynajmniej spojrzenie pełne miłości. W taki sposób patrzą raczej seryjni mordercy tuż przed dokonaniem krwawego czynu na najświeższej ofierze.

Tymczasem, Jędruś, siedzący dotychczas pod ścianą wstał i począł okrążać Grześka. Zajął strategiczną pozycję obok piętrowego łóżka przy skrzyni z drewnianymi klockami. Jednym ruchem ręki zrzucił ciężką drewnianą pokrywę i zanurzył ręce w improwizowanej amunicji.

- Zignorowałeś ostrzeżenie. – wzrok malca spoczął na lewym przedramieniu Grześka, które zapiekło nagłym bólem, jakby ktoś przystawił rozżarzoną żagiew do jego ciała. W pomieszczeniu zapanowała straszliwa duchota i gorąco. Skojarzyło mu się z siedzeniem przy ognisku w niezbyt bezpiecznej odległości. - Nie złożyłeś daniny. Ponownie. Zostaniesz ukarany. – słowa wydobywające się z ust Krzyśka były pozbawione tego słodkiego dziecięcego akcentu i seplenienia. Wręcz przeciwnie. Grzesiek jeszcze nie słyszał głosu tak pełnego jadu i nienawiści jak teraz. To było przerażające. Czerwone światło bijące od lampy wyostrzyło rysy dziecka. Nie stał przed nim anioł, lecz diabeł wcielony. Na twarzy Krzysia pojawił się szeroki uśmiech, ukazujący błyszczące zęby. Nie, nie zęby. Szereg kłów, drapieżnych jak u wilka.

Grzesiek odwrócił się. Musiał się stąd wydostać, uciec. Na drodze stanął mu Karol. W dłoniach dzierżył kij do mini bilardu. Silne uderzenie w rzepkę kolanową sprowadziło Grześka do parteru. Coś twardego uderzyło go w skroń. Na podłogę upadł drewniany klocek wielkości piłeczki tenisowej. Niestety nie był równie miękki i kulisty. Poczuł jak po twarzy spływa mu coś gęstego. Świat zaczął powoli wirować. Upadł na plecy. Kolejne uderzenie kijem złamało mu nos. Ostrzał klockami nie ustępował. Grzesiek nie miał siły się bronić, nie miał siły krzyczeć. I tak nikt by go nie usłyszał – zmysły przytłumione dużymi dawkami alkoholu i głośna muzyka. Odsiecz nie nadejdzie.

Obraz powoli się ściemniał. Nim Grzesiek zapadł całkowicie w mrok zobaczył przyglądającego się z wysokości Krzyśka. Jego twarz była lekko wydłużona, oczy płonęły wewnętrznym światłem. Wszystko to mogło być wywołane czerwoną poświatą wypełniającą pokój, ale coś tu nie pasowało. Coś było zupełnie nie na miejscu. Jakiś drobny szczegół nie dawał Grześkowi spokoju.

Na jego twarz spadła śmieciarka. Kto by pomyślał, że ta kupa plastiku będzie tyle ważyć. W tym momencie, będąc już na granicy świadomości, dotarło do niego, że spod zmierzwionych włosów Krzyśka wystają małe, lekko zakręcone różki.

Głośny śmiech, przyprawiający o gęsią skórkę, towarzyszył Grześkowi w podróży w ciemność.

* * *

Drzwi od pokoju dziecięcego stanęły otworem wpuszczając trochę powietrza do dusznego pomieszczenia. Trójka malców siedziała na dywaniku i budowała wielki garaż z klocków dla śmieciarki. Rozradowane twarze i głośny śmiech sprawiały, że nie można było oderwać oczu od bawiących się brzdąców.

- Uff, ale tu gorąco. Uchylę okno, bo się jeszcze podusicie. – matka Grześka przemknęła tanecznym krokiem między malcami i uchyliła okno. Chłodny wiatr poruszający delikatnie firankami obniżył znacznie temperaturę panującą w pokoju, tak że można było już w miarę normalnie oddychać. – Biedactwa, nikt się Wami nie zajął. Przyszłam się pożegnać w imieniu moim, wujka i naszej córeczki. Taksówka już na nas czeka. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego. Pa.

Wychodząc, nie dostrzegła rubinowej plamy na żółtej karoserii plastikowej śmieciarki, która właśnie parkowała w drewnianym garażu. Chociaż to i tak nie miałoby żadnego znaczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz