Pokazywanie postów oznaczonych etykietą anegdoty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą anegdoty. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 17 lipca 2011

Pięknooka

Czterdzieści minut – tyle wynosiło spóźnienie pociągu pospiesznego relacji Szczecin – Przemyśl. Nieduży tłumek podróżnych zalegający na krakowskim dworcu dał znać przytłumionym głosem o ogólnym niezadowoleniu zmieszanym z ulgą wynikłą z wjazdu składu na właściwy tor. Każdy poderwał swoje bagaże i wolnym krokiem zbliżył się do torowiska. Kiedy pociąg się zatrzymał drzwi do wagonów stanęły otworem i zaczął się z nich wylewać potok ludzi. Zmęczone twarze, podkrążone oczy, potargane włosy, zaciśnięte usta, pomięte ubrania – tak wyglądają podróżni wysiadający z żelaznego piekła na kółkach.

Pociąg w dużej mierze opustoszał, toteż nie miałem większych problemów ze znalezieniem wolnego przedziału, zwłaszcza, że poza niewielką torbą, tak zwanym bagażem podręcznym, nie byłem zbytnio obciążony i mogłem po rozdaniu kilku kuksańców wejść jako pierwszy. Okno było otwarte, ale i tak dało się wyczuć w powietrzu charakterystyczny zapach, jakby mieszankę kurzu i metalu. Rzuciłem torbę na półkę bagażową i zająłem miejsce przy oknie. W tym czasie ktoś już zdążył się dosiąść. Nie było żadnego „przepraszam, czy można”. Skoksowany koleś o tępym wyrazie twarzy usiadł przy drzwiach przodem do kierunku jazdy – jak najdalej ode mnie. Zaraz też wyciągnął Men’sHealtha i zabrał się za lekturę lekko przy tym marszcząc brwi. Mimo nietaktownego zachowania nie miałem mu tego za złe. Nawet ucieszyłem się trochę na jego towarzystwo, ponieważ skupienie na magazynie zahaczające o nie lada wysiłek mentalny bawiło mnie niezmiernie.

Do mojego przedziału nikt już więcej nie wsiadł. Najwyraźniej ludzie boją się jeździć w towarzystwie przepakowanych gości zajmujących niemalże jedną czwartą powierzchni. On siedział w swoim kątku, ja w swoim, nie wchodziliśmy sobie w drogę, zajęliśmy się każdy swoją lekturą. W międzyczasie do przedziału wparował całkiem uprzejmy i co ważniejsze trzeźwy konduktor. Szybko sprawdził bilety i pomknął dalej.

Krajobraz za oknem przesuwał się w zdecydowanie za wolnym tempie, ale wystarczającym, żeby pęd powietrza wpadającego przez otwarte okno wyklarował trochę atmosferę. Przykry zapach pociągu coraz mniej dawał się we znaki, choć na każdej stacji natężenie odoru na powrót wzmagało się niepomiernie. Mijaliśmy miasto za miastem. Ludzie wysiadali i wsiadali, ale nadal nikt nie miał najmniejszego nawet zamiaru pakować się do zajmowanego przeze mnie i kolegę Koksa przedziału. Brałem to za dobrą monetę. Szczerze powiedziawszy nie lubię tłoku, a zwłaszcza w pociągu. Mniej ludzi w przedziale – więcej deficytowego powietrza na łebka.

Sytuacja odmieniła się dopiero w Tarnowie i to, powiedziałbym, diametralnie. Słusznych rozmiarów czytelnik Men’sHealtha wysiadł na niedawno odnowionym dworcu, a do mojego przedziału napłynęła fala ludzi.

- Wolne? – w drzwiach przedziału stanęła kobieta, której do szczupłej było równie daleko, co polskim pociągom pospiesznym do tegeve. Pierwsze skojarzenie: Jabba z Gwiezdnych Wojen i tak też ją zacząłem nazywać w myślach.

Nie czekając na odpowiedź zaczęła przeciskać się przez drzwi. Za nią stał mężczyzna w podobnym wieku, ale już normalnych rozmiarów. Mógłbym przysiąc, że zniecierpliwiony pchnął kobietę, w wyniku czego udało jej się zająć całkiem sporą część ładowną przedziału. Z głośnym westchnieniem usiadła na miejscu poprzedniego współtowarzysza podróży, Koksa. Popychacz umiejscowił się naprzeciwko niej. Oczywiście zanim to uczynił, zajął się bagażami, zarówno swoimi jak i jej. Chyba byli parą, co później potwierdziły ich quasi rozmowy.

Już myślałem, że dalsza część podróży będzie istnym koszmarem z ciągle szczebioczącą i pocącą się jak stary parowóz Jabbą i jej cichociemnym facetem sprowadzonym do roli popychacza i tragarza. Na szczęście w tym momencie pojawiła się ona. Dwudziesto kilku letnia dziewczyna o zupełnie przeciętnych rysach twarzy, długich blond włosach lekko skręconych przy końcówkach. Z postury była raczej szczupła, a luźna pseudo opończowata bluzka ukrywała kształt i rozmiar piersi. Niemniej, to co momentalnie przykuło moją uwagę były oczy – niesamowite, jasno niebieskie, wodniste z ciemniejszym obramowaniem, nadającym spojrzeniu intensywności i iluzji niezbadanej głębi. Poczułem, to co wielu z was nazwałoby miłością. Dla mnie było to pragnienie, pragnienie, które potrzebowało natychmiastowego ugaszenia, bo w innym wypadku prowadziłoby do śmierci. Pięknooka zajęła miejsce vis a vis mnie. Podręczną torebkę położyła obok siebie, wyjęła z niej słuchawki, które podłączyła do telefonu komórkowego i zaraz odcięła się od świata zewnętrznego.

Póki siedziała z otwartymi oczami, korzystałem z ciemności panujących na zewnątrz i oglądałem jej odbicie w szybie. Od czasu do czasu ryzykowałem spojrzenie w jej przyciągające niczym magnes oczy. W takich chwilach przeklinam swoją nieśmiałość. Strasznie chciałem coś do niej powiedzieć, zagaić rozmowę, poznać Pięknooką, albo przynajmniej jej imię. Wkrótce straciłem okazję. Jej coraz częściej opadające powieki, w pewnym momencie już się nie otworzyły – dziewczyna zasnęła, a ja popłynąłem w krainę wyobraźni, gdzie mogłem do woli oglądać Pięknooką i podziwiać jej oczy.

Zrazu kontemplacje zostały przerwane przez kichnięcie, które z całą pewnością wstrząsnęło pociągiem na tyle, że byliśmy o krok od wykolejenia się. Źródłem niebezpiecznego kichnięcia była oczywiście Jabba. Rzuciła okiem na śpiącą Pięknooką, później przeniosła spojrzenie na mnie. Myśląc, że nikt nie zwraca na nią uwagi, wytarła ręce, w które kichnęła o fotel, a później o swoje spodnie. Widząc tę scenę odbitą w oknie przedziału wzdrygnąłem się z niesmaku. Popychacz w ogóle nie zareagował, zapewne był przyzwyczajony do takich akcji. Z każdą chwilą coraz bardziej nienawidziłem parki. Przynajmniej nie obudzili Pięknookiej.

Dalej było już tylko gorzej. Okazało się, że Jabbie jadaczka nie zamykała się w ogóle. Wcześniej nie zwracałem na to uwagi pochłonięty myślami o Pięknookiej, ale teraz nie mogłem się już na niczym skupić i mimo woli słuchałem. Nawijała o wszystkim i o niczym. Wysłuchałem jacy to jej znajomi są mądrzy, bo zapamiętali drogę do jej domu i nie musiała po nich wyjeżdżać. Dowiedziałem się szczegółów remontu, który przeprowadzaj jej ojciec. Wieść o śmierci jej ukochanego pieska w ogóle mną nie wstrząsnęła, pomyślałem nawet, że psiak wywinął się ze straszliwych objęć Jabby. Popychacz siedział i ograniczał się do posłusznego przytakiwania. Nie byłem pewny czy ją w ogóle słuchał. Mierziła mnie jego postawa. Skoro miał dość, czemu nie powiedział jej, żeby się zamknęła. To że on potrafi się wyłączyć i nie słuchać, nie oznacza, że każdy tak potrafi. Przypomniała mi się w tym momencie scena z Dnia Świra, kiedy Adaś grany przez Marka Kondrata jedzie pociągiem w towarzystwie blablających kobiet.

Kolejną większą bazą przesiadkową był Rzeszów. Znowu jedni wysiadali, inni wsiadali, choć tych wsiadających było już zdecydowanie mniej. W moim przedziale nic się nie zmieniło. Nikt się nie dosiadł, nikt nie wysiadł. Jabba nadal gadała, Popychacz posłusznie przytakiwał, a Pięknooka spała z głową opartą o zagłówek.

Na następnej stacji wysiadałem. Tym razem chciałem zobaczyć Łańcut. Zastanawiałem się czy Pięknooka go widziała. Jednak na zastanawianie się nie było czasu. Został mi jakiś kwadrans, a trzeba było parę spraw uporządkować. Żałowałem trochę, że nie wziąłem z domu wszystkich swoich narzędzi – noszenie przy sobie całego tego żelastwa nie było zbyt praktyczne.

Na spokojnie schowałem do torby Enucleation, Evisceration and Exenteration of the Eye pana Michaela E. Migloriego. Jak zawsze książkę owinąłem ściereczką, żeby rogi się nie pozaginały. Przenoszenie książek z miejsca na miejsce strasznie niszczy okładki, a szczególnie wożenie ich w torbach podróżnych – trzeba jednak sobie jakoś radzić. Z bocznej kieszeni wyjąłem brzytwę, pamiętającą jeszcze czasy pierwszej wojny światowej – jedyna rzecz jaka została mi po dziadku. Palcem sprawdziłem jej ostrość. Była akuratna, ale zakodowałem sobie, żeby ją później jeszcze podostrzyć.

Jabba zaczęła właśnie mówić o tym, jak kserokopiarka u niej w pracy zepsuła się i jakie przez to wszyscy mieli problemy. Narzekała, że musiała biegać dwa piętra niżej, żeby zrobić odbitki jakichś dokumentów, a windy w budynku oczywiście nie było. Popychacz grzecznie przytakiwał. Dwa kroki w stronę drzwi do przedziału ustawiły mnie dokładnie miedzy parką. Kiedy ciąłem płynnie tętnicę szyjną Popychacza, Jabba nadal ciągnęła historię o niezwykle przystojnym woźnym, którego wezwano do naprawy maszyny. Tym razem jednak nie było przytaknięcia. Z rozciętej tętnicy trysnęła krew. W przedziale zapadła cisza dopiero kiedy się odwróciłem i stanąłem naprzeciwko kobiety z ociekającą krwią brzytwą w ręce. Jabba zamilkła, nie mówiła, nie krzyczała – była w szoku. Szeroko rozwartymi oczami patrzyła w chłopaka, który słabnącymi dłońmi próbował zatamować upływ krwi. Jej nalana twarz wyrażała autentyczne przerażenie, a w oczach dało się zauważyć błaganie o litość. Chwilę później jej twarz już niczego nie wyrażała, zamieniła się w martwą maskę, a oczy coraz szybciej gasły, aż zmatowiały zupełnie. Wszystko odbyło się w zupełnej ciszy, a ja tak kocham ciszę – daje dużo do myślenia.

Pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia, a czas nieubłaganie upływał. Wytarłem ostrze brzytwy o spodnie Popychacza i schowałem do bocznej kieszeni torby, którą zaraz dla wygody zdjąłem. Wygrzebałem z niej lateksowe rękawiczki, chloroform, słój z formaliną, nożyczki i łyżeczkę do enukleacji (wszystko oczywiście sterylnie zapakowane – nie jestem potworem). Spojrzałem na śpiącą Pięknooką. Wyglądała niezwykle uroczo, nie chciałem jej zbudzić – nie było przecież takiej potrzeby.

***

Wychodząc z przedziału zasunąłem dokładnie zasłony i zasunąłem drzwi. Do Przemyśla jeszcze trochę zostało, a miałem na uwadze dobro dziewczyny – powinna się wyspać, później mogła już nie mieć okazji do spokojnego snu. Jabba i Popychacz z pewnością jej nie niepokoili, konduktorzy też nie powinni byli przeszkadzać aż do końcowej stacji. Miała czas na odpoczynek.

Na peronie usiadłem na ławeczce pod dachem i patrzyłem na oddalający się powoli pociąg. W końcu byłem u celu. Otworzyłem torbę i wyciągnąłem z niej słoik. Jeszcze raz spojrzałem w te niesamowicie jasnoniebieskie oczy, wodniste z ciemniejszym obramowaniem, nadającym spojrzeniu intensywności i iluzji niezbadanej głębi.

- Jesteśmy w Łańcucie, Pięknooka.

sobota, 5 lutego 2011

Wieczne mieszkanie

Nie sądziłem, że coś takiego będzie miało miejsce, a już na pewno nie po tak krótkim okresie czasu. Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Ani razu. Uważałem to za zbyt nierealne, to znaczy uważałbym, gdybym w ogóle brał coś takiego pod uwagę.

Wydaje mi się, że to był ładny dzień. Chyba nawet zrobiło się dość ciepło, choć pamięć może mnie zawodzić. W ogóle, strasznie mało pamiętam z tamtego okresu. Jedno jest pewne – czułem się szczęśliwy. Może nie miałem nie wiadomo jak dobrego powodu, ale zaliczenie angielskiego w zupełności mi wystarczyło. Zawsze miałem problemy z językami obcymi, toteż wieść o moim sukcesie lingwistycznym bardzo mnie uradowała.

Pamiętam, że zadzwonił do mnie współlokator. Nie wiem o czym rozmawialiśmy i czy w ogóle rozmawialiśmy. Generalnie chciał wiedzieć, kiedy będę w domu. Nawet nie zdążyłem się zapytać o powód jego dociekliwości. A może w ogóle o tym nie pomyślałem. Miałem jednak przeczucie, że chodziło o coś, co zabije we mnie radość.

Jak wróciłem do mieszkania, to jeszcze go nie było. Standardowo zrobiłem sobie kolację, zaparzyłem herbatę i zasiadłem do jakiegoś filmu. Chyba leciało coś sensacyjnego, bo dosyć sporo się działo. Jak przez mgłę widzę łysawego gościa, który rozprawia się z czarnymi charakterami w całkiem widowiskowym stylu. Mam wrażenie, że film podobał mi się, ale teraz nie mogę sobie przypomnieć nawet tytułu. Z resztą, nieważne.

W pewnym momencie wrócił współlokator. Nie miał zbyt wesołej miny, a wieści, które mi zaraz przekazał wyjaśniły jego dość nieciekawy humor. Okazało się, że właścicielka mieszkania zechciała pozbyć się syna ze swojego domu, więc naturalnym wyborem stał się lokal zajmowany przez nas. Na jej szczęście, a nasze nieszczęście nie mieliśmy podpisanej umowy. Ta poczciwa kobieta, która nigdy nie robiła problemów, nie interesowała się mieszkaniem i tym co z nim robimy, dała nam czas do końca miesiąca na wyprowadzkę. Tydzień. Dostaliśmy zaledwie tydzień na znalezienie czegoś innego. Wiadomość mnie zdruzgotała. Momentalnie straciłem ochotę na cokolwiek. Zdaje się, że nawet filmu nie dokończyłem oglądać. Dzień przestał wydawać się być dobrym.

Pokochałem to mieszkanie. Mimo że żyłem tam niecałe pięć miesięcy, to czułem się już jak w domu. Fakt, było trochę małe, ale dla nas dwóch w sam raz. Zwłaszcza, że współlokatora, praktycznie, cały czas nie było. Do tego, mieszkanko było przesiąknięte dziwnym zapachem, ale jakoś szybko przestałem to zauważać. Wiele sprzętów nie było pierwszej świeżości, a nawet drugiej czy trzeciej. Pralka typu Frania też miała swój klimat, choć zdarzało się, że po praniu wyciągałem nadal brudne rzeczy. No i ten piecyk w łazience – miał w zwyczaju wybuchać, kiedy odkręciło się ciepłą wodę. Czasami płomień szedł na dziesięć centymetrów, a fala uderzeniowa sprawiała, że szybka w drzwiach się telepała. Wszystko to jednak miało swój niepowtarzalny klimat i składało się na naprawdę wspaniałe mieszkanie. Pięć miesięcy wystarczyło, żebym przywiązał się do tej nieruchomości. Pewnie powiecie, że to śmieszne, ale czasem tak jest, że człowiek znajdzie coś, co od razu przypadnie mu do gustu, coś co będzie się wydawało być stworzonym właśnie dla niego. Tak było z tym mieszkaniem. Nie miałem ochoty rozstawać się z nim. Miałem nadzieję, że to żart. Liczyłem, że sytuacja się odmieni, właścicielka zmieni zdanie, albo coś w tym stylu. Nie chciałem odchodzić, życzyłem sobie pozostania w tym mieszkaniu – schronieniu, które stało się mi tak bliskie.

Zawsze miałem tego pecha, że do czego bym się nie przywiązałem, to zaraz było mi to odbierane. Wszystkie najfajniejsze zabawki psuły się jako pierwsze bądź ginęły w jakiejś niezidentyfikowanej przestrzeni. Przyjaciele oddalali się ode mnie, znajomych traciłem. Dziewczyny, które darzyłem jakimś uczuciem nie chciały nawet na mnie spojrzeć. Z wiekiem było coraz gorzej. Na początku traciłem tylko zabawki, później, kiedy większą wartość mieli dla mnie ludzie, to właśnie ich byłem pozbawiany. W końcu życie zabrało ode mnie osobę, dla której byłem w stanie zrobić wszystko. Dziewczyna, którą kochałem tak jak nikt nigdy nikogo nie kochał, postanowiła mnie opuścić. Później straciłem nadzieję, następny był optymizm i wiara. Stałem się pustym człowiekiem, wrakiem. W końcu pogodziłem się z tym stanem rzeczy i kiedy zaczęło mi się układać: zacieśniłem pewne więzi, zyskałem nowe kontakty, znalazłem świetne mieszkanie, znowu dopadł mnie pech. Próbowano mnie pozbawić mieszkania, a ja nie mogłem z tym nic zrobić. I to chyba bolało najbardziej – bezradność.

Najbliższe dni spędziłem przy komputerze przeglądając oferty mieszkań w sieci. Od rana do nocy siedziałem w necie bez wiary na to, że znajdę coś zastępczego. Pewnie przesadzam, ale wydaje mi się, że tak właśnie było. Niestety nie pamiętam szczegółów. Coś chyba, jednak, w końcu znalazłem, ale też jest mi ciężko powiedzieć co to było. Znając życie nic ciekawego. Pakowałem się – to akurat pamiętam – więc musiałem coś mieć w zanadrzu.

Wszystkie te wspomnienia są dla mnie niejasne, jakby zamazane. Pamiętam jednak wieczór na krótko przed wyprowadzką. Wróciłem z treningu. Zostaliśmy porządnie wymęczeni, więc pierwsze, o czym pomyślałem po przyjściu do mieszkania, był prysznic. Rozwiesiłem zwilgotniałe spodnie treningowe, odłożyłem buty na swoje miejsce i poszedłem do łazienki. Naturalnie, rozebrałem się i wszedłem do wanny. Natychmiast odkręciłem kurek z ciepłą wodą, bo jednak poczułem dojmujące zimno, które zaraz zaatakowało odkrytą skórę. Piecyk, jak to miał w zwyczaju wybuchł, ale nie tak jak zawsze. Najpierw poczułem straszliwe, wręcz palące, gorąco. Potem, coś twardego uderzyło mnie w głowę. Poczułem jednocześnie, jakby tysiąc igieł wbiło się w jednym momencie w moje ciało. Towarzyszył temu straszliwy huk, który natychmiast mnie ogłuszył. Wszystko to trwało zaledwie chwilę, myślę, że sekundy, ale dla mnie ciągnęło się to w nieskończoność. Szczególnie trudne było patrzenie na swoje własne, zmasakrowane ciało z perspektywy drugiej osoby. Myślę, że mogłyby mi przebiec ciarki po plecach, gdybym oczywiście miał plecy.

Przyjechała straż pożarna, pogotowie, a nawet policja. Zdaje się, że nawet dość szybko, ale nie mieli za dużo do roboty. Ogień właściwie sam dogasł. Lekarze też raczej się nie namęczyli – stwierdzenie zgonu nie jest czynnością nader trudną. Policjanci spisali raport. Musieli zawiadomić właścicielkę, bo zaraz też się pojawiła. Nawet wpuścili ją do mieszkania. Zaraz za nią wpadł współlokator. Widać było wyraźnie, że jest wstrząśnięty tym co się stało. Pewnie żałował, że mimo pięciu miesięcy wspólnego mieszkania nie udało nam się wypić po piwku. Cóż, takie życie.

Patrzyłem na ten cały bajzel jakbym znajdował się kilkaset metrów dalej, a jednak cały czas byłem w mieszkaniu. Widziałem nawet, jak zapakowali stopione nie wiadomo co, którym kiedyś byłem do plastikowego worka. Nie mogłem jednak podążyć za noszami do karetki. Przekonałem się szybko, że nie mogę wyjść poza ściany mieszkania. Byłem zdolny do przenikania przez każdy przedmiot, nie mogłem usiąść na żadnym krześle, nie mogłem położyć się na łóżku, wzięcie pilota, szklanki czy nawet gwoździa do ręki okazało się być czynnością niemożliwą. Ale ściany mieszkania stały się dla mnie przeszkodą nie do pokonania. Drzwi wejściowe oczywiście też. Mieszkanie, które kochałem stało się moim więzieniem. Śmieszne – stałem się więźniem miłości.

Sprzątanie i remont łazienki trwał chyba trzy tygodnie. Mówię chyba, bo tutaj czas płynie trochę inaczej. Wciąż jest zakrzywiany, załamywany, stopowany i przyspieszany bez jakiekolwiek porządku. Strasznie dziwne, ale idzie się przyzwyczaić. Najgorsza była jednak ta niematerialność. Podczas gdy mieszkanie było odwiedzane przez coraz to inne ekipy remontowe, ja mogłem zaledwie przyglądać się ich pracy – strasznie przykre i nudne; zwłaszcza, że nie mogłem włączyć sobie nawet telewizora.

Pewnie zauważyliście, że używam czasu przeszłego. I całkiem prawdopodobne, że zastanawiacie się jakim cudem będąc niematerialnym naskrobałem tyle tekstu. Otóż, dowiodłem, że silne emocje są w stanie pomóc bytowi nie do końca żywemu i istniejącemu w dodatku w zupełnie innym wymiarze ingerować w świat materialny.

Miesiąc po mojej śmierci do mieszkania przyszła właścicielka. Planowała zrobić ostatnie porządki przed zamieszkaniem tu jej syna. Gdzieś, w jakimś zakamarku znalazła zdjęcie. Rzuciła na nie okiem, podarła i bez jakiejkolwiek refleksji wyrzuciła do kosza na śmieci. Fotografia była mi szczególnie bliska. Przedstawiała mnie i moją ukochaną leżących na jakiejś pięknej bieszczadzkiej połoninie. Przytulaliśmy się do siebie i cieszyliśmy się wspólnym szczęściem. Mimo, że już od dłuższego czasu nie byliśmy razem, to lubiłem od czasu do czasu wyciągnąć zdjęcie i popatrzeć na nie przypominając sobie dawne czasy, nawet jeśli było to bolesne. Zawsze byłem sentymentalistą. Niemniej, widząc to, co zrobiła właścicielka, wściekłem się co nie miara. Aż ektoplazma czy inna eteryczna substancja zagotowała się we mnie. W przypływie gniewu kopnąłem stojący najbliżej mnie taboret, który o dziwo przewrócił się. Kobiecina aż podskoczyła. Widać było, że jest porządnie przestraszona, ale zaraz doszła do siebie i wróciła do roboty. Sprzątała jednak szybko i niedbale, jakby chciała w tej chwili opuścić mieszkanie. Chwilę później, wyraźnie zadowolona zostawiła mnie sam na sam z myślami.

Przez kolejny tydzień eksperymentowałem z różnymi nastrojami. Najbardziej efektywny okazał się być gniew, ale mnie zawsze ciężko było rozgniewać. Radość też dawała radę, ale trudno być szczęśliwym będąc martwym. Reszta uczuć była zbyt słaba. Pozwalał mi, co najwyżej, na przesunięcie ulotki o parę centymetrów lub poruszenie zasłoną. Wtedy też wpadłem na inny pomysł. Gniew czy radość są silnymi uczuciami, ponieważ w ich wyniku koncentrujemy się na czymś konkretnym. Pomyślałem, że może sama wola wystarczy. Chęć uczynienia czegoś konkretnego i odpowiednio silna koncentracja powinny pozwolić mi na powtórzenie wyczynu z taboretem. Ćwiczyłem długo. Najpierw na drobnych przedmiotach, jak szpilki, kartki papieru. Później mogłem podnieść pudełko zapałek, następnie otworzyć drzwiczki szafy. W końcu udało mi się usiąść na łóżku. Ależ mi tego brakowało. Cały dzień leżałem na wersalce i oglądałem telewizję. Tak, włączenie telewizora też nie było już dla mnie problemem.

Kłopotliwy okazał się syn właścicielki. Niezwykle często przebywał w mieszkaniu ze swoimi ziomkami z dzielni. Ich ulubionym zajęciem było walenie browarów jeden za drugim i prowadzenie durnowatych konwersacji. Nie dawali mi usiąść, a o obejrzeniu telewizji mogłem co najwyżej pomarzyć. Ćwiczenie siły woli też szło mi przez nich strasznie wolno, bo jak tu się skoncentrować na otworzeniu lodówki, kiedy dresy wciąż rozmawiają o dupach, furach i komórach.

Wtedy też postanowiłem się ich pozbyć. Najlepiej byłoby poczekać aż będzie sam w domu, bo lepiej nastraszyć pojedynczego gnojka, aniżeli użerać się z całą sforą na raz. Poza tym, wtedy jeszcze mało umiałem – to były zaledwie początki mojej nauki. Zdaje się, że byłem na etapie pudełka zapałek, a potrzebowałem czegoś spektakularnego. Nie, że nic nie robiłem. Przygotowywałem sobie grunt. Robiłem drobne psikusy. Przesuwałem mało ważące przedmioty, chowałem klucze, wiązałem sznurowadła – generalnie nic wielkiego, ale cały czas trenowałem. Gość też był szczególnie tępy, bo niby to wszystko zauważał, dziwił się nawet, ale jakoś nie reagował. Ja, gdybym zobaczył przewracającą się puszkę piwa, która zaraz wraca do właściwego położenia, zacząłbym się zastanawiać nad wezwaniem egzorcysty.

Miesiąc po wprowadzeniu się niechcianego współlokatora, to jest, jakieś dwa miesiące od mojego uduchowienia, byłem już odpowiednio silny, żeby wykurzyć gnoja. Musiałem co prawda jeszcze czekać aż będzie trzeźwy i do tego sam, bo jednak ciężko przerazić kogoś, kto ma kilka promili we krwi.

W końcu nadarzyła się okazja. Wrócił dość późno od rodziców i nie był chyba zbyt szczęśliwy. Nie przyniósł również ze sobą żadnego alkoholu. Pewnie matka nie chciała, a może nie mogła, dać synkowi kasy. W kiepskim nastroju poszedł od razu do łóżka. Przyznam, że poleciałem po standardzie. Zacząłem od odkręcenia kurków z wodą w całym mieszkaniu. Koleś zerwał się z łóżka jak oparzony. Ze zdziwieniem rysującym się na niedogolonej twarzy zrobił kurs po wszystkich pomieszczeniach i pozakręcał wodę. No to ja, bach i okno kuchni stanęło otworem. Gość zdębiał, ale zaraz podszedł z wyraźnym zamiarem jego zamknięcia. Ubiegłem go. Trzasnęło, że hej. Prawie szyby wyleciały. Serio, nie sądziłem, że jestem aż tak silny. Postanowiłem w takim razie zrobić numer, który widziałem w jakimś filmie. Poczekałem aż wróci do pokoju i zacząłem po kolei otwierać szuflady przy jego łóżku i wyrzucać ich zawartość. Potem rzuciłem się do szafek. Najwidoczniej odniosłem sukces i to większy niż się spodziewałem. Synalek wybiegł z mieszkania w samych portkach nie dość że, z krzykiem, to jeszcze zauważyłem, że całą lewą nogawkę miał wilgotną. Nawet się nie domyślacie, jaki byłem z siebie dumny.

Następnego dnia przyszli właściciele i zabrali rzeczy syna. Zdaje się, za nic w świecie nie chciał wracać do nawiedzonego mieszkania. Jednak nie był takim chojrakiem, jak zdarzało mu się opowiadać kumplom, a zwłaszcza dziewczynom przy piwie. Mały pies szczeka zawsze najgłośniej, czy jakoś tak.

Niestety, wygrałem zaledwie bitwę, wojna nadal miała trwać. Właściciele najwidoczniej się nie poddali i postanowili wynająć mieszkanie komuś innemu. Było już tu parę różnych typków, ale na szczęście żaden się nie zainteresował. A jak znalazł się ktoś bardziej chętny, to w razie czego zawsze miałem parę sztuczek na podorędziu. Wystarczyło gdzieś tam po ścianie przejechać widelcem, albo wejść do szafy i trochę się w niej potłuc, to zaraz było na szczury, czy inne gryzonie. Odkręcenie gazu na chwilę, skutkowało opinią o nieszczelnej instalacji. Otworzenie okna było odbierane jako awaryjność zamków bądź straszliwe przeciągi. Zawsze udawało mi się przechytrzyć żyjących.

I tak właśnie leci mi już trzeci miesiąc nieżycia i muszę przyznać, że jestem całkiem szczęśliwy. Z pewnością nie nudzę się, a kolejni goście zapewniają mi całkiem niezły ubaw. Co prawda, życie odebrało mi właściwie wszystko, ale coś mi się wydaje, że mieszkanie zostanie jednak moje.

Muszę teraz kończyć, bo chyba idą kolejni potencjalni najemcy. Poprzysiągłem sobie, że nie oddam mieszkania i zamierzam obietnicy dotrzymać. Wygram tę wojnę, miejcie świadomość, że się nie poddam. Nawet nie próbujcie, szkoda sił. Potrafię być złośliwy.

Niedowiarków zapraszam w me skromne progi.

czwartek, 23 grudnia 2010

Przedświąteczna Katastrofa Podróżnicza

Miałem sen, tego jestem pewny. Ale jaki? Nie mam zielonego pojęcia – nie utrwaliłem go sobie, nie zapamiętałem. Z resztą to i tak nieważne. Niechby mi się śniło nawet, że Jenifer Aniston postanowiła odkryć przed moją skromną osobą swoje wdzięki, i tak nie doczekałem finału. W widziadła senne zakradła się, bowiem, fałszywa nuta – fajna, nie ukrywam, ale w tamtym momencie zupełnie niechciana. Pierwsze takty Show me the Money Peteya Pablo skutecznie wyrwały mnie z krainy nocnych marzeń. Kumpel uznał, że 05:30 jest odpowiednim momentem na sprawdzenie czy już raczyłem się obudzić. Przekląłem w tym momencie swój telefon, kumpla i cały świat w ogóle, ale trzeba było wstać z łóżka. Pociąg do Przemyśla przecież nie poczekałby na mnie.

Zjadłem szybkie acz treściwe śniadanko, dopakowałem resztę rzeczy, pozbierałem wszelkie pierdółki, które mogłyby mi się przydać i ogarnąłem pokój. Wszystko po ciemku i w zupełnej ciszy – nie chciałem budzić współlokatora, choć nie ukrywam, fajnie by było, gdyby ktoś podzielił ze mną ból zbyt wczesnego wstawania. Przygotowania zajęły mi jakąś godzinkę. Pozostało już tylko czekać. Internetowy rozkład jazdy PKP powiedział mi, że TeeLKa odjeżdża z głównego o 07:29. Bilet miałem, więc mogłem pojechać sobie na luzie tramwajem o siódmej. Nie było, gdzie się spieszyć.

Pięć minut później w pokoju rozległ się dźwięk dzwonka mojego telefonu komórkowego. Odebrałem jak najszybciej mogłem, bo współlokator jeszcze sobie smacznie chrapał.
- Cześć, Oskar. Gdzie jesteś? – głos kumpla zdawał się emanować ciekawością i lekkim zniecierpliwieniem.
- W domu. – odpowiedziałem krótko i rzeczowo. Nie było sensu rozwodzić się dodatkowo nad moim obecnym położeniem geograficznym.
- A kiedy będziesz? – czyżbym wyczuł w jego głosie zaniepokojenie?
- A bo ja wiem, za 40 minut. – nic nie było w stanie zakłócić stoickiego spokoju, jaki mi się zawsze udziela, gdy jestem piekielnie śpiący.
- Za 40 minut? Zwariowałeś? Przecież pociąg odjeżdża za pół godziny. – jego słowa nie zrobiły na mnie zupełnie wrażenia. Pomyślałem po prostu, że bredzi.
- W Internecie stoi, że za prawie godzinę.
- A na dworcu, że za pół. – w tym momencie coś mnie ruszyło. A jeśli nie zmienili rozkładów internetowych? Przecież trwa to straszne zamieszanie na PKP. Chyba mam problem.
- Zdążę! – krzyknąłem do mikrofonu i się wyłączyłem.

Bieg z kilkudziestokilowym plecakiem nie jest rzeczą lekką i przyjemną. Na przystanek tramwajowy wpadłem zziajany, z językiem na brodzie i mroczkami przed oczami (nadmienię tu, że tańcowali z gwiazdami). A to przecież zaledwie siedemset metrów. No, ale jakby nie było, los się do mnie uśmiechnął. Zaraz podjechała „dziesiątka”, która miała mnie zawieźć pod budynek dworca głównego. Motorniczemu wyjątkowo się nie spieszyło, w związku z czym na każdym przystanku puszczałem pod nosem całkiem składne wiązanki. Niektóre chyba nawet opuściły moje najbliższe otoczenie i popłynęły przez wagonik. Wnioskuję to z dość nieprzychylnych spojrzeń współpasażerów. Mówi się trudno. Nie miałem wtedy zbyt dobrego nastroju.

W końcu dotarłem na przystanek końcowy. Oczywiście cały tramwaj wybrał sobie akurat ten przystanek, żeby opustoszeć. Przyznam, że straciłem cierpliwość i po prostu, korzystając z dodatkowego obciążenia, przebiłem się niczym czołg na początek tej rzeki ludzi. Zostały mi dwie minuty do odjazdu. Mimo że kumpel powiedział (tak, dzwonił chyba ze trzy razy jak się wlokłem MPK), że postara się wyprosić u kogo trzeba, żeby jeszcze chwilę poczekali z odjazdem, wolałem nie testować dobroci kolejarzy i sprintem rzuciłem się w kierunku peronu pierwszego. Pociąg już stał na właściwym torze. Zdążyłem, ale żeby nie było za dobrze, musiałem jeszcze biegiem minąć trzy wagony sypialne. Jak wsiadałem do pociągu, konduktor zmierzył mnie jeszcze wzrokiem, jakbym się urwał z niewiadomo jakiej choinki.

Minutę później już jechaliśmy. Zostawiliśmy za sobą szary dworzec. Za oknem przesuwały się powoli kamienice, kościoły, Wisła, bloki, fabryki. Opuszczaliśmy Kraków. Niestety, coś nie mogliśmy go opuścić. Pierwsza stacja – Kraków Płaszów i ponad półgodzinne stanie. Musieliśmy czekać na jakiś opóźniony pociąg, żeby ludzie mogli się poprzesiadać. Byłem zły z powodu coraz bardziej narastającego opóźnienia, ale najbardziej mnie wkurzała świadomość, że gdybym postanowił jechać z Płaszowa, a nie z głównego, nie musiałbym się tak spieszyć i dodatkowo zaoszczędziłbym dwa złote na bilecie. No, ale kto by to przewidział?

Potem już jechaliśmy w miarę luźno. Nie nabieraliśmy dodatkowego opóźnienia, ale też nie zmniejszyliśmy deficytu czasowego. Problemy pojawiły się na nowo dopiero za Jarosławiem. Kurczę, a byliśmy już tak niedaleko od domu. Nagle pociąg stanął w szczerym polu. W sumie nic dziwnego, dosyć często robią sobie takie pikniki. Stwierdziliśmy z kumplem, że pewnie znowu trzeba kogoś przepuścić. Czekaliśmy, minuty mijały, a tu nic. Po prostu staliśmy. Żadne pociągi nas nie mijały. Gdyby nie to, że świeciło słońce i pora w ogóle była nie taka, to pomyśleć by można było, że trafiliśmy do jakiegoś horroru. Przypomniał mi się w tym momencie Nocny pociąg z mięsem w reżyserii Ryuheia Kitamury. Oj, przydałaby się jakaś akcja, bo zaczynało robić się dosyć nudnawo. Zamiast spodziewanego mordercy w naszą stronę zbliżał się jegomość z dobrze odżywionym brzuszkiem i sumiastym wąsem, ot taki szlachetka i informował każdego, kto chciał słuchać, że nie pojedziemy dalej, bo mamy awarię. Zaraz też zaczął komentować zachowanie konduktorów, którzy zamknęli się w swoim przedziale i nie raczyli zakomunikować pasażerom o zaistniałym problemie, a używał przy tym dość niewybrednego słownictwa. Koniec końców, drzwi przedziału służbowego stanęły otworem i ukazały się nam posępne oblicza. I rzeczywiście, nie jedziemy dalej, bo doszło do uszkodzenia pantografu i nie wiadomo, kiedy zostanie naprawiony. Fajniutko.

Pootwieraliśmy okna, jako że zaczęło się robić dosyć dusznawo. Wbrew pozorom słoneczko potrafi całkiem nieźle przysmażyć nawet w grudniu. Po paru minutach konduktor oświadczył, że kto chce może się przesiąść do osobówki, która podjedzie za kwadrans. Wszyscy, jak jeden mąż, z niewysłowionym entuzjazmem na twarzy, poczęli przygotowywać się do przesiadki. Zaraz korytarze się zapełniły, przez co zrobiło się jeszcze duszniej, no ale zaraz miał nadejść ratunek. Piętnaście minut później zostaliśmy poinformowani, że osobowy już jedzie i będzie za dziesięć minut. Zachciałem krzyczeć, ale wolałem się już nie wydurniać, więc milczałem. Konduktor chciał pokazać, że też jest człowiekiem i zaczął do mnie i kumpla nawijać, że żona będzie się znowu wkurzać, że na piwko nie wyskoczy, że praca do dupy i takie tam. Pełni współczucia ograniczyliśmy się do grzecznościowego przytakiwania głowami. Okazało się, że nie jesteśmy jedynymi z takim problemem. Osobowy w Przeworsku w tym momencie borykał się z tą samą kabałą, co my. Przecież to jakiś żart. Rozumiem, jeden pociąg, ale dwa? W tym samym czasie? Na tej samej trasie? Coś tu chyba jest nie tak, szanowne PKP.

No dobra, żeby nie było. Osobowy przyjechał, mimo że przestaliśmy już mieć nadzieję. Wspólnymi siłami przesiedliśmy się. Ehhh, ta wspólnota ludzka. Ciekawe dlaczego tylko najładniejsze dziewczyny były noszone na rękach. Upragniona osobówka. Pomijam to, że siedzenia były plastikowe (czyt. niewygodne jak cholera), a w oknach brakowało zasłon (czyt. trzeba było jechać z zamkniętymi oczami). Pomijam, że zatrzymywaliśmy się na każdej bzdurnej stacji, a jechaliśmy z prędkością wyciskającą łzy z oczu. Pomijam to wszystko, bo takie są uroki pociągów osobowych. Ważne jest, że w końcu dotarliśmy cało i zdrowo, w względnie dobrych humorach do celu. I nawet nie złamałem sobie nogi wysiadając na zasański peron.

Pozostaje mi w tym momencie zacytować kolejarzy z Grupy PKP, którzy w swoim liście piszą: „Wyrażamy nadzieję, że (…) w nadchodzące święta (…) wybierzecie się Państwo koleją, a czas spędzony w pociągu będzie chwilą wytchnienia przed spotkaniem w gronie rodziny.” No to po takich życzeniach i ostatniej podróży nie mogę zrobić nic innego, jak na czas świąteczny zaszyć się gdzieś głęboko pod ziemią i unikać rodziny jak ognia.

Wesołych Świąt tak BTW :D

wtorek, 14 grudnia 2010

Bez prądu, bez kluczy

Koło 22 wysiadłem z tramwaju. Nic nie było w stanie zetrzeć mi banana z twarzy. Mówię tu o uśmiechu, tak gwoli ścisłości. Zapomniałem już nawet o porannych kłopotach z komunikacją miejską. Wyobraźcie sobie, że autobus, który miał mnie zawieźć do Bonarki z powodu przeciążenia osiadł na osi. W efekcie do centrum handlowego jechałem z trzema przesiadkami! Tak jak mówię, w tym momencie o tym nie myślałem, bo poza tym incydentem miałem całkiem udany dzień. Do Bonarki pojechałem celem zakupienia płaszcza – mimo wszystko zaczęło się robić dosyć chłodnawo. Na miejscu czekała już na mnie przyjaciółka, którą poprosiłem, żeby mi towarzyszyła i w razie czego pomogła dokonać wyboru odpowiedniego dla mnie okrycia wierzchniego. Po blisko dwóch godzinach błąkania się po sklepach odzieżowych i nie tylko, opuściliśmy handlówkę. Jak to najczęściej bywa, wyszedłem z pustymi rękami (nie licząc kilograma galaretek w czekoladzie, które dostałem z okazji mikołajek), natomiast moja przyjaciółka stała się szczęśliwą posiadaczką spodni narciarskich i krótkich spodenek. Ciekawe, kto tu kogo zabrał na zakupy?

Potem było jeszcze lepiej. Zjedliśmy (prawie) wspólnie upichcony obiadek. Wbrew pozorom ryba posypana przyprawą do kurczaka w sosie do kurczaka, wcale nie chciała smakować jak kurczak. Zdaje się, że nie zrozumiała aluzji. Niemniej, była zajedwabista, mniam, mniam. Dzień zakończyliśmy obejrzeniem „Pokuty” w reżyserii Joego Wrighta z m.in. Keirą Knightley. Film jest zakręcony do granic możliwości – mam na myśli sposób przedstawienia akcji, a nie fabułę, która jest po prostu dramatyczna. Całe mnóstwo retrospekcji, różnych punktów widzenia na pewne zdarzenia były w stanie spowodować niejeden zawrót głowy i pytanie: „ale o co kaman?”. W każdym bądź razie polecam – świetna historia o fałszu, miłości i pisarstwie.

I to by było na tyle dygresyjnych retrospekcji. Wróćmy do chwili obecnej opisywanego zdarzenia. Wysiadłem z tramwaju z bananem na twarzy i z tymże bananem oraz torbą pełną cukierków szedłem raźnym krokiem do swojego mieszkanka. Myślami byłem już w wannie pełnej gorącej wody. Ooo tak, gorąca kąpiel – tylko tego mi brakowało. Zwłaszcza, że zrobiło się dosyć nieprzyjemnie zimno, a ja pod kurteczką miałem li tylko cienki podkoszulek. Szczerze, nie sądziłem, że będę wracał o takiej porze, a po południu było stosunkowo ciepło (coś koło zera stopni).

Tak więc, tych pięćset metrów dzielących przystanek od bloku pokonałem w iście zawrotnym tempie. Myślę, że zawstydziłbym samego Korzeniowskiego. Będąc parę kroków przed klatką, ogarnęło mnie niedobre przeczucie. Nie, nie był to żaden pajęczy zmysł (zawsze zazdrościłem spidermanowi tego bajeru). Po chwili doszedłem do wniosku, że niepokój wzbudził u mnie brak podświetlenia cyferblatu domofonu. Jak się okazało, uczucie było uzasadnione – w klatce zabrakło prądu. Nie mogłem w związku z tym wklepać magicznej kombinacji cyfr, która zwykle stawiała przede mną drzwi otworem. Jak się domyślacie, klucza od klatki nie mam – nigdy go, do jasnej cholery, nie dostałem. W tym momencie zaczął się mój półgodzinny dramat.

Świadomość, że jestem sam na Nowej Hucie po 22 niemal zwaliła mnie z nóg. Nagle zrobiło się jakby ciemniej, wszystkie dźwięki znacząco się wyciszyły. Dochodziły do mnie jedynie odgłosy podwórkowych libacji alkoholowych. Zrazu zapragnąłem być gdzie indziej. Było już trochę późno na powrót do centrum i zakwaterowanie się u kogoś. Skurczyłem się najbardziej jak potrafiłem i stanąłem w najciemniejszym miejscu. Wyciągnąłem komórkę i wybrałem numer do współlokatora, który wyjechał na imprezę do Warszawy. Po kilkunastu sygnałach usłyszałem w słuchawce jego głos. Chciałem się dowiedzieć czy ma numer telefonu do jakiegoś sąsiada. Niestety, nie miał. Poradził mi czekać aż ktoś będzie wychodził. Fajna rada, pomyślałem, tylko kto wychodzi po 22 z domu na Hucie. Chyba tylko dresy. Przeszły mnie ciarki.

Ale trzeba było działać. Mróz powoli zaczynał mi doskwierać, a w szczególności, palcom u nóg. Na rozgrzewkę poskakałem chwilę, po czym zacząłem krzyczeć. Wiem, mogłem ściągnąć sobie na głowę jakieś nieprzyjemności, ale było mi tak ziiinmo. Ludzi w dzisiejszych czasach łapie straszna znieczulica i totalna obojętność dla tego, co dzieje się wokół. Nikt się nie zainteresował, co też to może się dziać pod ich oknami i kto robi taki straszny raban. Po paru minutach dałem sobie spokój. Z nerwów zacząłem przegryzać cukierki. Czekałem na swoją szansę.

Pół kilo zjedzonych cukierków później, nadarzyła się okazja. W jednym z parterowych mieszkań zapaliło się światło. Do kuchni wszedł około trzydziestoletni mężczyzna w okularach na nosie. Porwał ze stołu nóż i zaczął obierać jabłko. Wznowiłem okrzyki, ale dorzuciłem do tego machanie rękami. Niestety, plastikowe okna okazały się być zbyt dźwiękoszczelne, a sam facet nie miał ochoty wyglądać na zewnątrz. Nie interesowały go zimowe krajobrazy. Trzeba było szybko działać. Ulepiłem pigułę ze śniegu i posłałem ją mocnym rzutem w szybę dzielącą mnie od potencjalnego wybawiciela. Koleś się wzdrygnął, rzucił okiem za okno, a gdy dostrzegł moją osobę machającą szaleńczo rękami, zgasił światło. Już myślałem, że to koniec. W ostatnim przypływie nadziei, złożyłem ręce jak do modlitwy wierząc, że jeszcze jest w kuchni i akurat wygląda przez okno i, oczywiście, nie jest jakimś satanistą. Poskutkowało. Okno się otworzyło, a z ciemności wychynęła głowa mężczyzny. Po krótkim wyjaśnieniu sprawy, co wcale nie było takie łatwe – nie czułem już właściwie twarzy, zszedł na dół i otworzył mi drzwi. Co prawda, jak zauważyłem zszedł z nożem, ale wtedy nie miało to dla mnie znaczenia – gość po prostu był przezorny. Mogłem być przecież nie znającym litości mordercą, czekającym na swoją ofiarę, nie bacząc zupełnie na kilkunastostopniowy mróz. Rzuciłem mu szybkie „dzięki wielkie” i na pełnej prędkości pognałem do mieszkania. Musiałem chwilę odtajać, żeby nie przeżyć szoku termicznego, ale już zaraz mogłem się cieszyć gorącą kąpielą.

I tak to wyglądało. Jakie płyną z tego wnioski? Niech każdy sobie sam, na własną rękę, je wyciągnie. Chętnie poczytam :D Ja wcale nie zmądrzałem. Jak nie miałem kluczy, tak dalej ich nie mam. Powiedzenie „Polak mądry po szkodzie” chyba do mnie nie pasuje.