poniedziałek, 10 stycznia 2011

Koszmar senny

Z lekkim ociąganiem przechodzi z pozycji leżącej do siedzącej. Ciemne, kręcone włosy opadają na ramiona. Niesforne kosmyki drażnią delikatną skórę twarzy. Przeciera zaspane oczy, piękne niebieskie z ciemnymi obwódkami, w których tak łatwo się zagubić i sprawdza godzinę na komórce. Wyświetlacz wskazuje 3:24. Ziewa przeciągle i powoli zaczyna wygrzebywać się ze stosu kołder i koców. Wsuwa zadbane stopy w ciepłe bambosze i wstaje z łóżka. Musi jeszcze kilka razy zamknąć i otworzyć oczy, bo obraz zdaje się jej być lekko zamazanym. Zasłony w oknach skutecznie spełniają swoją rolę. W pokoju panują nieprzeniknione ciemności. Jest to jednak jej domena. Bez problemu wychodzi z pokoju unikając stosików podręczników i notatek.

Kieruje kroki do kuchni. Przechodzi szybciutko przez chłodny przedpokój. Wzrok przyzwyczaja się do panującej ciemności. Bez zapalania światła podchodzi do filtra na wodę. Sięga po szklankę i wypełnia ją bezbarwnym płynem. Najpierw zwilża zaledwie zmysłowe usta, a później upija łapczywie dwa łyki i odstawia na chwilę naczynie na blat. Wygląda przez okno. Zachmurzone niebo, lampy oświetlające słabym blaskiem kałuże na ulicach, białe plamy na trawniku – pozostałości po śniegu. Wzdycha ciężko i zasłania okno. Dopija resztkę wody. Szklanka trafia do zlewu.

W przedpokoju jest jeszcze chłodniej. Brodawki sutkowe nabrzmiewają od zimna. Zakłada ręce na pełnych piersiach, żeby choć trochę się ogrzać. Rzuca okiem na drzwi wejściowe. Chwila zawahania. Zamek nie jest przekręcony. Podchodzi i wygląda przez wizjer na klatkę. Zupełna ciemność nie pozwala jej dostrzec czegokolwiek. Przekręca zamek i odwraca się. Rusza szybkim krokiem do pokoju. Zapewne, myśli o położeniu się do łóżka i zakopaniu pod kołdrami. Jest tym tak zafrasowana, że nie zauważa cienia wyłaniającego się z ubikacji. Rosła sylwetka utkana z mroku podąża za nią cicho. Niczego nieświadoma dziewczyna, wchodzi na dywan przed łóżkiem i zrzuca ze stóp bambosze. W tym momencie do jej uszu dochodzi skrzypnięcie parkietu. Odwraca się akurat, żeby zobaczyć ostrze noża pędzące w jej stronę. I ten uśmiech, mimo ciemności tak bardzo wyraźny. Ostrze bez przeszkód rozcina szyję, tak wrażliwą na gorące pocałunki. Cały obraz momentalnie wypełnia się szkarłatem.

Gwałtownie się wyprostował. Całe ciało pokrył zimny pot. Wstrząsnęły nim dreszcze. Zdezorientowany rozejrzał się po pokoju. Przez okno wpadało do środka przytłumione przez chmury światło gwiazd. Było jednak na tyle jasno, że bez problemu zlokalizował telefon komórkowy. Godzina na wyświetlaczu starej Nokii sprawiła, że krew się w nim zmroziła. 03:24. Wspomnienie koszmaru uderzyło w niego z siłą huraganu. Nie zastanawiając się długo, wybrał odpowiedni numer.

- Odbierz, do ciężkiej cholery! – krzyknął coraz bardziej zdenerwowany. – Proszę, szybciej.
- Halo? – po dziesiątym sygnale usłyszał zaspany, kobiecy głos. – Która godzina? Co się stało?
- Marta, dzięki Bogu. Drzwi. Zamknęłaś?
- Jakie drzwi?
- Wejściowe! Marta, kochanie, zamknęłaś drzwi?
- Ale o co…
- … Zamknęłaś czy nie? To ważne! – zaczynał tracić kontrolę. Z każdą chwilą coraz bardziej drżał.
- Nie wiem, chyba tak.
- Marta, sprawdź, proszę i się nie rozłączaj.
- Dobrze, już idę. Zaraz sprawdzę. – usłyszał szelest pościeli. – Rzeczywiście, są otwarte. Ale już zamykam. A co się stało?
- Miałem koszmar. Śniło mi się, że ktoś u Ciebie był. Z resztą już nieważne. Cieszę się, że wszystko gra. Kocham Cię.
- To tylko zły sen, skarbie. Też Cię… Zaraz, co to było? – w jej głos wkradł się niepokój. – Michał, coś jest nie… Aaaa! – rozpaczliwy krzyk został nagle przerwany przez sygnał końca połączenia.

Zerwał się z łóżka jak oparzony. Przez umysł przetaczał się istny chaos myśli. Ponoć w sytuacjach kryzysowych umysł się klaruje, wszystko zdaje się być ostrzejsze, bardziej wyraźne. Michał miał jednak wyraźny problem z pozbieraniem myśli. Ostatecznie, skupił się na Marcie. Przecież musi jej pomóc. Zlokalizował w ekspresowym tempie poszczególne elementy garderoby i zaczął się ubierać. Na szczęście nie mieszkała daleko. Dwie przecznice, pięć minut drogi, a biegiem ze dwie. Dobrze, że zdecydował się na to mieszkanie. Nie było może tanie, ale przynajmniej miał blisko do kobiety, którą tak bardzo pokochał.

Narzucił na siebie płaszcz. Telefon wrzucił do kieszeni i zaczął zakładać buty. Ręce drżały mu jak alkoholikowi w delirce. Nie był w stanie zawiązać sznurowadeł.
- Cholerne trampki. – pomyślał na głos. – Pieprzone sznurówki! – krzyknął i po drugiej próbie zrezygnował z ich supłania. Wsadził je tylko w cholewy butów, żeby mu nie przeszkadzały.

Chwycił jeszcze szalik i w momencie, kiedy oplątywał nim sobie szyję, usłyszał dźwięk dzwonka sms. Zignorował wiadomość nie chcąc tracić czasu na czytanie dyrdymałów. Kto w ogóle wysyła w nocy wiadomości? Pewnie znowu Adam z chłopakami się najebali, pomyślał i wybiegł z mieszkania. Na klatce spotkało go kolejne nieszczęście. Winda okazała się być na parterze. Ocenił szybko sytuację i doszedł do wniosku, że schodami pójdzie mu szybciej. Zaczynał powoli myśleć trzeźwo.

Zbiegał ze schodów jak jeszcze nigdy, jakby goniła go sama Śmierć. Właściwie, sadził susy po trzy, a czasem nawet cztery schody. Nagle wpadła mu do głowy kolejna myśl, tak oczywista, że był zły na siebie, że nie zrobił tego wcześniej. Policja, trzeba zawiadomić policję. Był już w połowie drogi na dół, gdy wyciągał telefon. Jednocześnie brał zakręt na półpiętrze.

W momencie, gdy zaczynał zbiegać z kolejnego piętra, sznurówka wysunęła się zza cholewy trampka. Chwilę później znalazła się już pod podeszwą drugiego buta. Nogi zostały w miejscu, a korpus siłą rozpędu poleciał do przodu. Wyciągnął rękę, żeby chwycić się poręczy. Nie zdążył. Uniósł się na chwilę w powietrze, żeby zaraz runąć z impetem na schody. Ostatnie stopnie pokonał turlając się i robiąc przy tym niesamowity raban. Ostatecznie wylądował przed drzwiami mieszkania. Widniał na nich numer 23.

Leżał zupełnie bez ruchu. Nie miał siły się podnieść. Głos również odmówił mu posłuszeństwa. W wyciągniętej ręce trzymał kurczowo telefon. Na wyświetlaczu widniał napis: „Marta:* przesyła wiadomość”. Zebrał w sobie całą pozostałą energię i nacisnął przycisk akceptacji. Oczy zaczęły powoli zachodzić mgłą. Stracił zupełnie czucie w kończynach, ale udało mu się jeszcze przeczytać wiadomość:

Hej ;) Sorry, ale rozładował mi się telefon. Przestraszyłam się kota, masakra ;P Nie martw się, u mnie wszystko w porządku. Kocham Cię! :*

Pomyślał jeszcze o tym, że Marcie nic nie grozi, że jego ukochana jest bezpieczna i właśnie zasypia. On też był już zmęczony. Potrzebował snu. Tak bardzo chciało mu się spać. Otchłań niebytu przyjęła go z otwartymi rękami.

_________________________________________

A Wy, wierzycie w sny? Czy według Was mogą mieć charakter prekognicyjny?

piątek, 31 grudnia 2010

Danina

- Nigdzie nie jadę, nie ma szans. Nie chce mi się jechać do wujka. – Grzesiek stał obok rozjarzonej choinki, ciężkiej od kiczowatych, bazarowych ozdóbek i mówił do ojca wpatrującego się pustym wzrokiem w nowy telewizor plazmowy. Histeryczny męski śmiech wkomponował się doskonale w dialog pochodzący z jednej z tych głupich komedii emitowanych co święta. Spojrzenie postawnego mężczyzny, rozwalonego swobodnie w zielonkawym fotelu, leniwie przeszło z telewizora na syna.

- Nie jedziemy do wujka, tylko do Krzyśka. Teraz ja mówię! – słowa protestu utknęły Grześkowi w gardle. – Też jedziesz, bo ktoś musi nas zawieść. Ja przecież nie będę prowadził.

- Bo co? Nie możesz przegapić okazji do wychylenia paru głębszych? – Grzesiek za późno zdał sobie sprawę, że nie powinien był tego mówić. Może gdzie indziej, w innym domu, uszłoby mu na sucho, ale nie tu. W tej rodzinie nie można było sobie żartować. Ironia i sarkazm trafiły do indeksu zakazanych figur literackich, a inkwizycja czuwała. Wolność słowa, tak charakterystyczna we współczesnym świecie, praktycznie tu nie istniała. Właściwe żadna wolność tu nie istniała. Prawie jak w Chinach. Przynajmniej nie karano tu śmiercią.

- Milcz, bezczelny gówniarzu! Jak śmiesz! – Grzesiek nie przypuszczał, że ojciec jest w stanie tak szybko porzucić wygodne legowisko. Już po chwili dziewiętnastolatek stał opierając się plecami o ścianę i przyciskał dłoń do zaczerwienionego policzka. Krew z rozciętej wargi płynęła powolnym strumieniem po nagim podbródku i kapała, tworząc na jasnych panelach rubinowe kleksy. – Idź się doprowadzić do porządku. Za pół godziny wychodzimy. To rozkaz! – ojciec był wysoko postawionym oficerem wojskowym. Przed emeryturą oczywiście. To było widać już na pierwszy rzut oka.

Idąc do ubikacji minął wchodzącą do mieszkania matkę. Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Ciężkie torby z zakupami zaprzątały w tym momencie całą jej uwagę. Grzesiek podziwiał jej opanowanie i zdolność do aklimatyzacji. Nie było warunków, do których matka nie mogłaby się przyzwyczaić. Czasami żałował, że nie odziedziczył tej umiejętności do całkowitego odcinania się od świata zewnętrznego.

Przemył pod letnią wodą twarz. Krwawienie z wargi ustało, ale z powoli tworzącym się siniakiem nie można było nic zrobić. Już i tak nikt nie zwracał uwagi na takie drobne obrażenia. Twierdzono, że to dobra szkoła dla syna, że nauczy się w ten sposób prawdziwego życia. Wymył jeszcze szybko zęby, spojrzał w lustro, westchnął i wyszedł. To wszystko też już nie robiło na nim większego wrażenia. Mógł trafić gorzej.

Przygotowania do wyjścia trwały pełną parą. Rodzice biegali po mieszkaniu starając się skompletować garderobę. Siostra była zajęta pakowaniem Ferrari F-50 firmy Hot Wheels w papier ozdobiony malunkami miniaturowych dinozaurów. Słodkie. Grzesiek pokręcił głową i z rezygnacją zamienił spodenki Adidasa na jeansy Wranglera, koszulkę polo na białą koszulę i czarną marynarkę. Nie cierpiał chwil takich jak ta. Zaraz przed wyjazdem, nie ważne jakim, świat stawał na głowie. Zupełna gorączka podróżna. Niecenzuralne słowa przetaczały się przez całe mieszkanie. Najprawdopodobniej całe osiedle już wiedziało, że Roweccy gdzieś wyjeżdżają. Atmosfera świąt Bożego Narodzenia umarła. Właściwie to umarła dawno temu. Może z dziesięć lat?

Jazda samochodem przebiegała równie nerwowo, co rytuał zbierania się. Grzesiek dostał prawo jazdy parę miesięcy wcześniej, ale nadal nie ufano mu. Nie był jeszcze kierowcą. Praktykował, jak mawiali rodzice. Musiał jeszcze zdać egzamin przed ojcem-generałem. Co chwila raczono go złotymi radami wykrzyczanymi tubalnym głosem ojca, bądź piskliwym głosikiem matki. Horror. Śnieg sypał jak nigdy, ograniczając widoczność, co wprowadzało dodatkową nerwowość. Śliska nawierzchnia nie ułatwiała zadania. Wiedział, że najmniejszy poślizg, najdrobniejsza utrata panowania nad samochodem, pozbawi go prawa jazdy do końca życia.

Wjeżdżając na osiedlowy parking, Grzesiek odetchnął z ulgą, a przekręcenie kluczyka w stacyjce odebrał jako zbawienie. Chwila wytchnienia nie trwała długo. Wysiadając z samochodu przypomniał sobie do kogo przyjechał. Prawa dłoń bezwiednie powędrowała do lewego przedramienia. Mina mu zrzedła. Teraz najgorsza część wieczoru. Może jakby sprytnie to rozegrał mógłby spędzić czas w ubikacji czytając program telewizyjny, albo coś w tym rodzaju.

Rozpoczęła się wspinaczka na czwarte piętro niedawno wybudowanego bloku. Schludnie wysprzątana klatka schodowa i przeróżna roślinność w donicach na półpiętrach i parapetach dawały złudzenie normalności. Pozorne złudzenie. Grzesiek wiedział, że ponad połowa mieszkań wynajmowana jest przez rodziny patologiczne, ale w sumie mało kto zwracał uwagę na sąsiadów, na cudze zło. Liczy się przecież tylko własne dobro. Ludzie są urodzonymi egoistami.

Drzwi otworzył wujek Jacek. Uśmiechnięta twarz pokryta była czerwonawymi rumieńcami, co sugerowało, że impreza już trwała i była suto zakrapiana. Wujek przemieścił swoje klockowate ciało, kolesia z siłowni, żeby goście mogli w miarę swobodnie stanąć w wąskim przedpokoju. Pozdejmowane kurtki wylądowały na tandetnych pozłacanych wieszakach po pięćdziesiąt groszy za sztukę. Pod komodą panował zupełny chaos złożony z męskich i damskich butów zimowych i bucików, wyglądem nasuwających skojarzenia o skarłowaciałych, ekstrawaganckich obywatelach jakiegoś Tadżykistanu. Właściwie nikt nie zwrócił na to uwagi, ale Grzesiek wiedział, że trzy pary kolorowych kozaczków oznaczają kłopoty, i to poważne.

Rundka po pokoju pełnym gości zaowocowała lekkimi zawrotami głowy dziewiętnastolatka. W głowie Grześka pojawiła się myśl, że większe stężenia alkoholu w powietrzu panują już chyba tylko na miejskich wytrzeźwiałkach. Grzesiek cierpliwie znosił poklepywania, poszturchiwania i całusy bliższych i dalszych członków rodziny. Nie spodziewał się, że czyjaś rodzina może być tak liczna, a już na pewno nie jego. Słowa: „aleź ty wyrósł”, „jakiś ty duży”, „nasz młody dorosły”, były standardem przy tego typu spotkaniach. Zawsze go śmieszyło „przerosłeś już nawet tatę”, jakby osiągnięcie poziomu 168 cm było nie wiadomo jakim wyczynem.

Mimo całego zamieszania panującego w pokoju gościnnym, Grzesiek zastanawiał się nad wyjątkowym brakiem harmidru, który zwyczajowo rozsadzał czaszkę młodzieńcowi za każdym razem jak był zmuszony pozostawać w odległości stu metrów od tych potworków. Brakowało w tej całej atmosferze krzyków wydawanych przez maluteńkie gardełka i bieganiny ich maleńkich właścicieli.

W końcu przyszedł czas spotkać się twarzą w twarz z bestią. W końcu to urodziny i przydałoby się wręczyć prezent składając mniej lub bardziej standardowe życzenia. Osobiście planował powiedzieć „wszystkiego najlepszego” i uciec jak najdalej od gówniarzerii. Spodziewał się, że przywita ich salwa resorówek, albo innej, mniej lub bardziej zmyślnej amunicji. Nie daj boże jak ktoś kupił malcom repliki ASG.

Stąd też spotkało go wielkie zdziwienie, gdy po otworzeniu drzwi od dziecinnego pokoju nie uderzyła go żadna niebezpieczna zabawka. Trójka malców o twarzach aniołków siedziała na podłodze i bawiła się wielką śmieciarką. Coś nieprawdopodobnego. Krzysiek, najmłodszy ze śmieciarzy i solenizant za razem, wstał i grzecznie podszedł do drzwi. Życzenia rodziców Grześka były niezwykle rozwlekłe i puste, bez polotu. Za to książeczka z obrazkami przypadła malcowi szczególnie do gustu. Siostra też jakoś specjalnie się nie wysiliła, ale Krzyś uradował się bardzo widząc czerwone Ferrari F-50. Mleczne ząbki błysnęły w przepięknym uśmiechu, a usteczka złożyły się w proste „ciekuje”.

Ludzie wchodzili i wychodzili. Przyszła kolej Grześka, ostatniego z gości. Był tak zauroczony małym człowieczkiem, że od razu porzucił pomysł o wypowiedzeniu półgębkiem paru słów i rzuceniu się do taktycznego odwrotu. Musiał wysilić się na coś więcej.

- Krzysiu, ile to już masz latek? – zaczął trochę niezręcznie. Na myśl nasunął mu się wizerunek grubej ciotki z nad morza, która zaraz przystąpiłaby do maltretowania policzków obiektu chwilowego zainteresowania. Chociaż zaraz potem można było zwyczajowo liczyć na niemały zastrzyk gotówki.

- Ctejy. – wzrok Krzysia lustrował powolutku sylwetkę kuzyna, jakby czegoś szukając. Pełen wdzięczności uśmiech powoli zamieniał się w maskę wyważonego oczekiwania.

- W takim razie Krzysiu, dużo zdrowia, szczęścia, pomyślności. Życzę Ci, żeby droga Twego życia usłana była płatkami róż zamiast cierniami, żeby wszelkie nieszczęścia omijały Cię szerokim łukiem, a szczęśliwe chwile co i rusz na Ciebie wpadały. Mam również szczerą nadzieję, że spełnią się wszelkie Twoje życzenia, w szczególności te najskrytsze. – swoją tyradę Grzesiek zakończył zmierzwieniem blond włosów aniołka stojącego przed nim i pocałunkiem złożonym na czułku.

Grzesiek już miał się odwracać, kiedy w pokoju zgasło światło. Paliła się już tylko czerwona lampka w rogu pomieszczenia rzucająca złowrogie cienie na ściany. Koło pstryczka stał Karol, najstarszy z najmłodszych, z twarzą wykrzywioną w iście okrutnym uśmiechu. Grzesiek wyłapał ruch ręką Krzysia, który otarł czoło z pocałunku. Nie wyglądał już jak aniołek. Zmierzwione włosy nadawały mu wygląd szaleńca, który pozostawił za sobą wyłamane kraty wariatkowa. Intensywny wzrok przewiercał Grześka na wylot. Nie było to bynajmniej spojrzenie pełne miłości. W taki sposób patrzą raczej seryjni mordercy tuż przed dokonaniem krwawego czynu na najświeższej ofierze.

Tymczasem, Jędruś, siedzący dotychczas pod ścianą wstał i począł okrążać Grześka. Zajął strategiczną pozycję obok piętrowego łóżka przy skrzyni z drewnianymi klockami. Jednym ruchem ręki zrzucił ciężką drewnianą pokrywę i zanurzył ręce w improwizowanej amunicji.

- Zignorowałeś ostrzeżenie. – wzrok malca spoczął na lewym przedramieniu Grześka, które zapiekło nagłym bólem, jakby ktoś przystawił rozżarzoną żagiew do jego ciała. W pomieszczeniu zapanowała straszliwa duchota i gorąco. Skojarzyło mu się z siedzeniem przy ognisku w niezbyt bezpiecznej odległości. - Nie złożyłeś daniny. Ponownie. Zostaniesz ukarany. – słowa wydobywające się z ust Krzyśka były pozbawione tego słodkiego dziecięcego akcentu i seplenienia. Wręcz przeciwnie. Grzesiek jeszcze nie słyszał głosu tak pełnego jadu i nienawiści jak teraz. To było przerażające. Czerwone światło bijące od lampy wyostrzyło rysy dziecka. Nie stał przed nim anioł, lecz diabeł wcielony. Na twarzy Krzysia pojawił się szeroki uśmiech, ukazujący błyszczące zęby. Nie, nie zęby. Szereg kłów, drapieżnych jak u wilka.

Grzesiek odwrócił się. Musiał się stąd wydostać, uciec. Na drodze stanął mu Karol. W dłoniach dzierżył kij do mini bilardu. Silne uderzenie w rzepkę kolanową sprowadziło Grześka do parteru. Coś twardego uderzyło go w skroń. Na podłogę upadł drewniany klocek wielkości piłeczki tenisowej. Niestety nie był równie miękki i kulisty. Poczuł jak po twarzy spływa mu coś gęstego. Świat zaczął powoli wirować. Upadł na plecy. Kolejne uderzenie kijem złamało mu nos. Ostrzał klockami nie ustępował. Grzesiek nie miał siły się bronić, nie miał siły krzyczeć. I tak nikt by go nie usłyszał – zmysły przytłumione dużymi dawkami alkoholu i głośna muzyka. Odsiecz nie nadejdzie.

Obraz powoli się ściemniał. Nim Grzesiek zapadł całkowicie w mrok zobaczył przyglądającego się z wysokości Krzyśka. Jego twarz była lekko wydłużona, oczy płonęły wewnętrznym światłem. Wszystko to mogło być wywołane czerwoną poświatą wypełniającą pokój, ale coś tu nie pasowało. Coś było zupełnie nie na miejscu. Jakiś drobny szczegół nie dawał Grześkowi spokoju.

Na jego twarz spadła śmieciarka. Kto by pomyślał, że ta kupa plastiku będzie tyle ważyć. W tym momencie, będąc już na granicy świadomości, dotarło do niego, że spod zmierzwionych włosów Krzyśka wystają małe, lekko zakręcone różki.

Głośny śmiech, przyprawiający o gęsią skórkę, towarzyszył Grześkowi w podróży w ciemność.

* * *

Drzwi od pokoju dziecięcego stanęły otworem wpuszczając trochę powietrza do dusznego pomieszczenia. Trójka malców siedziała na dywaniku i budowała wielki garaż z klocków dla śmieciarki. Rozradowane twarze i głośny śmiech sprawiały, że nie można było oderwać oczu od bawiących się brzdąców.

- Uff, ale tu gorąco. Uchylę okno, bo się jeszcze podusicie. – matka Grześka przemknęła tanecznym krokiem między malcami i uchyliła okno. Chłodny wiatr poruszający delikatnie firankami obniżył znacznie temperaturę panującą w pokoju, tak że można było już w miarę normalnie oddychać. – Biedactwa, nikt się Wami nie zajął. Przyszłam się pożegnać w imieniu moim, wujka i naszej córeczki. Taksówka już na nas czeka. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego. Pa.

Wychodząc, nie dostrzegła rubinowej plamy na żółtej karoserii plastikowej śmieciarki, która właśnie parkowała w drewnianym garażu. Chociaż to i tak nie miałoby żadnego znaczenia.

czwartek, 23 grudnia 2010

Przedświąteczna Katastrofa Podróżnicza

Miałem sen, tego jestem pewny. Ale jaki? Nie mam zielonego pojęcia – nie utrwaliłem go sobie, nie zapamiętałem. Z resztą to i tak nieważne. Niechby mi się śniło nawet, że Jenifer Aniston postanowiła odkryć przed moją skromną osobą swoje wdzięki, i tak nie doczekałem finału. W widziadła senne zakradła się, bowiem, fałszywa nuta – fajna, nie ukrywam, ale w tamtym momencie zupełnie niechciana. Pierwsze takty Show me the Money Peteya Pablo skutecznie wyrwały mnie z krainy nocnych marzeń. Kumpel uznał, że 05:30 jest odpowiednim momentem na sprawdzenie czy już raczyłem się obudzić. Przekląłem w tym momencie swój telefon, kumpla i cały świat w ogóle, ale trzeba było wstać z łóżka. Pociąg do Przemyśla przecież nie poczekałby na mnie.

Zjadłem szybkie acz treściwe śniadanko, dopakowałem resztę rzeczy, pozbierałem wszelkie pierdółki, które mogłyby mi się przydać i ogarnąłem pokój. Wszystko po ciemku i w zupełnej ciszy – nie chciałem budzić współlokatora, choć nie ukrywam, fajnie by było, gdyby ktoś podzielił ze mną ból zbyt wczesnego wstawania. Przygotowania zajęły mi jakąś godzinkę. Pozostało już tylko czekać. Internetowy rozkład jazdy PKP powiedział mi, że TeeLKa odjeżdża z głównego o 07:29. Bilet miałem, więc mogłem pojechać sobie na luzie tramwajem o siódmej. Nie było, gdzie się spieszyć.

Pięć minut później w pokoju rozległ się dźwięk dzwonka mojego telefonu komórkowego. Odebrałem jak najszybciej mogłem, bo współlokator jeszcze sobie smacznie chrapał.
- Cześć, Oskar. Gdzie jesteś? – głos kumpla zdawał się emanować ciekawością i lekkim zniecierpliwieniem.
- W domu. – odpowiedziałem krótko i rzeczowo. Nie było sensu rozwodzić się dodatkowo nad moim obecnym położeniem geograficznym.
- A kiedy będziesz? – czyżbym wyczuł w jego głosie zaniepokojenie?
- A bo ja wiem, za 40 minut. – nic nie było w stanie zakłócić stoickiego spokoju, jaki mi się zawsze udziela, gdy jestem piekielnie śpiący.
- Za 40 minut? Zwariowałeś? Przecież pociąg odjeżdża za pół godziny. – jego słowa nie zrobiły na mnie zupełnie wrażenia. Pomyślałem po prostu, że bredzi.
- W Internecie stoi, że za prawie godzinę.
- A na dworcu, że za pół. – w tym momencie coś mnie ruszyło. A jeśli nie zmienili rozkładów internetowych? Przecież trwa to straszne zamieszanie na PKP. Chyba mam problem.
- Zdążę! – krzyknąłem do mikrofonu i się wyłączyłem.

Bieg z kilkudziestokilowym plecakiem nie jest rzeczą lekką i przyjemną. Na przystanek tramwajowy wpadłem zziajany, z językiem na brodzie i mroczkami przed oczami (nadmienię tu, że tańcowali z gwiazdami). A to przecież zaledwie siedemset metrów. No, ale jakby nie było, los się do mnie uśmiechnął. Zaraz podjechała „dziesiątka”, która miała mnie zawieźć pod budynek dworca głównego. Motorniczemu wyjątkowo się nie spieszyło, w związku z czym na każdym przystanku puszczałem pod nosem całkiem składne wiązanki. Niektóre chyba nawet opuściły moje najbliższe otoczenie i popłynęły przez wagonik. Wnioskuję to z dość nieprzychylnych spojrzeń współpasażerów. Mówi się trudno. Nie miałem wtedy zbyt dobrego nastroju.

W końcu dotarłem na przystanek końcowy. Oczywiście cały tramwaj wybrał sobie akurat ten przystanek, żeby opustoszeć. Przyznam, że straciłem cierpliwość i po prostu, korzystając z dodatkowego obciążenia, przebiłem się niczym czołg na początek tej rzeki ludzi. Zostały mi dwie minuty do odjazdu. Mimo że kumpel powiedział (tak, dzwonił chyba ze trzy razy jak się wlokłem MPK), że postara się wyprosić u kogo trzeba, żeby jeszcze chwilę poczekali z odjazdem, wolałem nie testować dobroci kolejarzy i sprintem rzuciłem się w kierunku peronu pierwszego. Pociąg już stał na właściwym torze. Zdążyłem, ale żeby nie było za dobrze, musiałem jeszcze biegiem minąć trzy wagony sypialne. Jak wsiadałem do pociągu, konduktor zmierzył mnie jeszcze wzrokiem, jakbym się urwał z niewiadomo jakiej choinki.

Minutę później już jechaliśmy. Zostawiliśmy za sobą szary dworzec. Za oknem przesuwały się powoli kamienice, kościoły, Wisła, bloki, fabryki. Opuszczaliśmy Kraków. Niestety, coś nie mogliśmy go opuścić. Pierwsza stacja – Kraków Płaszów i ponad półgodzinne stanie. Musieliśmy czekać na jakiś opóźniony pociąg, żeby ludzie mogli się poprzesiadać. Byłem zły z powodu coraz bardziej narastającego opóźnienia, ale najbardziej mnie wkurzała świadomość, że gdybym postanowił jechać z Płaszowa, a nie z głównego, nie musiałbym się tak spieszyć i dodatkowo zaoszczędziłbym dwa złote na bilecie. No, ale kto by to przewidział?

Potem już jechaliśmy w miarę luźno. Nie nabieraliśmy dodatkowego opóźnienia, ale też nie zmniejszyliśmy deficytu czasowego. Problemy pojawiły się na nowo dopiero za Jarosławiem. Kurczę, a byliśmy już tak niedaleko od domu. Nagle pociąg stanął w szczerym polu. W sumie nic dziwnego, dosyć często robią sobie takie pikniki. Stwierdziliśmy z kumplem, że pewnie znowu trzeba kogoś przepuścić. Czekaliśmy, minuty mijały, a tu nic. Po prostu staliśmy. Żadne pociągi nas nie mijały. Gdyby nie to, że świeciło słońce i pora w ogóle była nie taka, to pomyśleć by można było, że trafiliśmy do jakiegoś horroru. Przypomniał mi się w tym momencie Nocny pociąg z mięsem w reżyserii Ryuheia Kitamury. Oj, przydałaby się jakaś akcja, bo zaczynało robić się dosyć nudnawo. Zamiast spodziewanego mordercy w naszą stronę zbliżał się jegomość z dobrze odżywionym brzuszkiem i sumiastym wąsem, ot taki szlachetka i informował każdego, kto chciał słuchać, że nie pojedziemy dalej, bo mamy awarię. Zaraz też zaczął komentować zachowanie konduktorów, którzy zamknęli się w swoim przedziale i nie raczyli zakomunikować pasażerom o zaistniałym problemie, a używał przy tym dość niewybrednego słownictwa. Koniec końców, drzwi przedziału służbowego stanęły otworem i ukazały się nam posępne oblicza. I rzeczywiście, nie jedziemy dalej, bo doszło do uszkodzenia pantografu i nie wiadomo, kiedy zostanie naprawiony. Fajniutko.

Pootwieraliśmy okna, jako że zaczęło się robić dosyć dusznawo. Wbrew pozorom słoneczko potrafi całkiem nieźle przysmażyć nawet w grudniu. Po paru minutach konduktor oświadczył, że kto chce może się przesiąść do osobówki, która podjedzie za kwadrans. Wszyscy, jak jeden mąż, z niewysłowionym entuzjazmem na twarzy, poczęli przygotowywać się do przesiadki. Zaraz korytarze się zapełniły, przez co zrobiło się jeszcze duszniej, no ale zaraz miał nadejść ratunek. Piętnaście minut później zostaliśmy poinformowani, że osobowy już jedzie i będzie za dziesięć minut. Zachciałem krzyczeć, ale wolałem się już nie wydurniać, więc milczałem. Konduktor chciał pokazać, że też jest człowiekiem i zaczął do mnie i kumpla nawijać, że żona będzie się znowu wkurzać, że na piwko nie wyskoczy, że praca do dupy i takie tam. Pełni współczucia ograniczyliśmy się do grzecznościowego przytakiwania głowami. Okazało się, że nie jesteśmy jedynymi z takim problemem. Osobowy w Przeworsku w tym momencie borykał się z tą samą kabałą, co my. Przecież to jakiś żart. Rozumiem, jeden pociąg, ale dwa? W tym samym czasie? Na tej samej trasie? Coś tu chyba jest nie tak, szanowne PKP.

No dobra, żeby nie było. Osobowy przyjechał, mimo że przestaliśmy już mieć nadzieję. Wspólnymi siłami przesiedliśmy się. Ehhh, ta wspólnota ludzka. Ciekawe dlaczego tylko najładniejsze dziewczyny były noszone na rękach. Upragniona osobówka. Pomijam to, że siedzenia były plastikowe (czyt. niewygodne jak cholera), a w oknach brakowało zasłon (czyt. trzeba było jechać z zamkniętymi oczami). Pomijam, że zatrzymywaliśmy się na każdej bzdurnej stacji, a jechaliśmy z prędkością wyciskającą łzy z oczu. Pomijam to wszystko, bo takie są uroki pociągów osobowych. Ważne jest, że w końcu dotarliśmy cało i zdrowo, w względnie dobrych humorach do celu. I nawet nie złamałem sobie nogi wysiadając na zasański peron.

Pozostaje mi w tym momencie zacytować kolejarzy z Grupy PKP, którzy w swoim liście piszą: „Wyrażamy nadzieję, że (…) w nadchodzące święta (…) wybierzecie się Państwo koleją, a czas spędzony w pociągu będzie chwilą wytchnienia przed spotkaniem w gronie rodziny.” No to po takich życzeniach i ostatniej podróży nie mogę zrobić nic innego, jak na czas świąteczny zaszyć się gdzieś głęboko pod ziemią i unikać rodziny jak ognia.

Wesołych Świąt tak BTW :D

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Los Wybrańca

Wiosną bieżącego roku połasiłem się na konkurs, który miał mi zapewnić darmową wejściówkę na Pyrkon (taki konwent fantasy w Poznaniu). Efektem jest poniższy tekst. Tak, wiem - krótki, ale taki był wymóg. Niestety, jury chyba nie przypadł do gustu, bo wejściówki nie dostałem, a przynajmniej nie tą drogą. Mnie tam się podoba. A Wam?

_____________________________________________________


Rozgrzana do czerwoności pułapka zbliża się z zawrotną prędkością do powierzchni nieznanej planety. Wewnątrz siedzi twardziel. Wysokościomierz wciąż przypomina o nieuchronnym. Na pułapie pięćdziesięciu metrów pilot klnie, a nazywa się Johnny.

Brak uderzenia. Jedynie lekkie szarpnięcie. Kokpit przyspawał się do kadłuba. Nie ma wyjścia – katapulta. Przebicie się głową przez twardy kokpit i awaria spadochronu nie wróżą nic dobrego. Czas na utratę przytomności.

Przebudzeniu towarzyszą zawroty głowy. Wszędzie piasek. Przed pilotem stoi postać odziana w burnus. Turban na głowie nie zakrywa długich, spiczastych uszu. Wredna twarz z szeroko rozstawionymi oczami przybiera grymas pseudo uśmiechu.

- Jestem Elrond, syn Earendila, ale możesz mi mówić El. Cieszę się, że cię widzę, Wybrańcze.

Na sekundę rysy twarzy pilota zmieniają konfigurację, ale zaraz kamienne oblicze opamiętuje się i wraca na swoje dotychczasowe miejsce.

- Mam nadzieję, że nie jesteś upośledzony? – pytanie zabija ćwieka Johnny’emu.

Elrond wzdycha i czyni Gest.

Johnny siedzi wygodnie w fotelu. Nie ma już piasku. Po obu stronach brukowanej drogi ciągną się kamienice. Nad nimi unosi się smog, a nad smogiem smok. Poziom abstrakcji wzrasta. Dźwięk klaksonu przerywa przedłużającą się ciszę. Nieopodal przejeżdża napędzana maszyną parową platforma osadzona na czterech kołach. Za sterami siedzi El. Stoi też obok Johnny’ego. Dwóch Elrondów? Trzeci macha ręką na czwartego, idąc w kierunku piątego. Ulica jest ich pełna.

- Co jest grane? Dlaczego ciebie jest tylu?

- Jestem jednym z wielu, a wielu tworzy jedność. W jedności siła.

- Eee, jasne. I co teraz?

Elrond czyni Gest. W powietrzu materializuje się zwój. Niewidzialna ręka rozwija majestatycznie zrolowany papier. Rozlega się wibrujący Głos.

EKHEM… EKHEM… ŚWIĘTY ZWÓJ W SWEJ MĄDROŚCI RZECZE: ELRONDZIE, DWIE BUŁKI I PASZTET!

Zamyślenie na twarzy Ela przechodzi powoli w zakłopotanie. Czyni Gest i zwój znika.

- Przykro mi, Wybrańcze. Muszę udać się na zakupy. Ty zaś uratuj świat.

- Ale co mam robić?

- Zacznij od porzucenia fotela.

Elrondzi znikają. Podobnie jak ulica, ale pojawiają się martwe drzewa. W pobliżu rozlega się wycie wilków. Na tle zachodzącego słońca przemykają cienie.

Strach, zagubienie, niepewność. On tego nie czuje. Opuszcza wygodny fotel. W jego rękach pojawia się laserowa pukawka. Czas przeładowania równy mikrosekundzie, kilometrowy zasięg, autocelowanie i siła rażenia równa serii puszczonej z kałacha. Niepokoi jedynie migoczący, czerwony napis na korpusie broni: BATERIE ROZŁADOWANE!

Cienie się zbliżają, a Johnny klnie.

Szarpnięcie, zawirowanie. Kamienne ściany napierają na Wybrańca. Ktoś kroczy w mroku. Płomień świecy wydobywa na moment zarys sylwetki. Obfita peleryna rozmiarem podobna zasłonie okna biurowego otula szczupłe, nieproporcjonalnie zbudowane ciało. Koślawa twarz naznaczona czerwonymi oczami kryje się w cieniu kapelusza o szerokim rondzie, a przerośnięte kły szpecą i tak szpetny uśmiech. Krew zaczyna szybciej krążyć w ciele Johnny’ego.

- Ktoś ty?

- Alucard. Zdaje się, żem twym wybawcą. Czy tego chcesz czy nie, tyś mym dłużnikiem. – mrożący krew w żyłach śmiech rozlega się w zbyt małym pomieszczeniu.

Nagle daje się słyszeć coś jakby buczenie sprasowane z bzyczeniem. Cienki, zielony snop światła przecina ciemność i przy okazji Alucarda, który rozpada się na stado nietoperzy niknących szybko w mroku.

- Nie bój się. Jestem Jedi. – Na końcu bzycząco buczącego snopa światła znajduje się stary jegomość. Długa broda spływa kaskadą na obfite szaty płowego koloru.

- To był wampir?

- Tak, mój młody padawanie. I to sam Dracula!

- Ale mówił, że…

- … Nazywa się Alucard? Myślał, że zdoła oszukać Zakon Jedi. Pięć lat zespół kryptologów rozszyfrowywał tę zagadkę. Stosując najszybsze komputery i najbardziej wyszukane algorytmy odkryliśmy, że Alucard to w istocie Dracula! I jak?

- Eee, wystarczyło przeczytać to wspak.

- Hmm… Genialne! Musimy cię wcielić do jednostki, ale najpierw uratuj świat, młody padawanie.

- Co mam zrobić?

- Uratować świat, młody padawanie.

- To już słyszałem, ale jak?

- Na szczycie wieży znajduje się urządzenie masowej zagłady. Tylko ty możesz nas uratować. Ruszaj, młody padawanie.

Johnny wybiega z pomieszczenia. Z ciemności wyłaniają się kręte schody. Biegnie na oślep. Na zmianę, potyka się i klnie. Milion stłuczeń później dobiega na samą górę. Drzwi na wprost i po lewej. Te ostatnie się otwierają. Do Johnny’ego szczerzy się Jedi.

- Czemu nie pojechałeś windą? No nic, niech Moc będzie z Tobą!

Drzwi się zamykają.

Pomieszczenie niebędące kabiną windy promieniuje białą jasnością. Środek owalnej komnaty zajmuje holograficzna postać. Johnny marszczy brwi. Sylwetka zdaje się mu być znajoma.

Johnny, jestem twoim ojcem

- Naprawdę? – nadzieja miesza się z zakłopotaniem.

Nie, jaja sobie robię. – mechanicznie brzmiący śmiech huczy w głowie twardziela.

- Przybyłem rozbroić urządzenie masowej zagłady.

Wiedziałem. W porządku. Zdefiniuj TU.

- Co?

Rzeczywiście, jesteś upośledzony. Cóż, miło było poznać.

- Tu? Gdzie jestem? Gdzie, do cholery, jestem?

- Jaśku, wstawaj! Zaraz prelekcja!

- Co? Gdzie? Gdzie ja jestem?

- No jak to, gdzie? Na Pyrkonie!